czwartek, 18 kwietnia 2024

TYRAN - Tyrans Oath (2024)


 Obstawiałem, że za tą mroczną okładką kryje się muzyka w klimatach Mercyful Fate czy Portrait, a tutaj dostajemy taki klasyczny heavy metal z wyraźnymi wpływami judas priest z lat 80.Dużo tu prostego i mało wymagającego heavy metalu, który mocno nawiązuje do lat 80. Jest przy tym do bólu wtórne i pozbawione pierwiastka geniuszu. Nic nowego nie prezentuje Tyran na swoim debiutanckim krążku "Tyrans Oath", ale odwalają kawał dobrej roboty, tak więc nie można zlekceważyć ich wysiłku. To wciąż płyta, która broni się muzyką i zasługuje na uwagę fanów klasycznego heavy metalu.

Ten niemiecki band działał najpierw pod nazwą Martyr, a od 2020 r działają pod nazwą Tyran. Debiutancki album został wydany 12 kwietnia tego roku nakładem Iron Shield Records. Co do samego zespołu to mamy specyficzny wokal Nicolasa Petera, który nadaje całości klimatu lat 80. Potrafi porwać zwłaszcza w wysokich rejestrach. Równie dobrze radzi sobie duet gitarowy Kirr/Dukart, który stawia na sprawdzone chwyty, na proste i chwytliwe riffy. Pod tym względem band imponuje zgraniem i pomysłem na dobre melodie, wciągające refreny. To wszystko jest dopracowane i godne uwagi. Problem tkwi w tym, że takich kapel dzisiaj jest pełni i jest w czym wybierać. Tyran w pierwszej lidzie jeszcze nie jest, ale druga liga to i owszem.

Brzmienie podobnie jak okładka przywołuje klimat lat 80, przywołuje mrok. Same kompozycje potrafią dostarczyć radości i przypomnieć stare dobre czasy klasycznego heavy metalu. Już otwierający "Protectors of Metal" potrafi zauroczyć swoją energią, drapieżnością i dynamiką. Prosty patent na hit, ale sprawdził się. Bardzo udany start, który potwierdza że Tyran naprawdę potrafi grać. Kolejny udany cios to bez wątpienia "Bomber". Niby nic odkrywczego, dużo wtórności, ale słucha się tego bardzo dobrze. Taki chwytliwy "Fist of Iron" czy stonowany "Thrill of the chase" brzmi jakby powstały na bazie "Screaming for vengeance" judas priest. Jest klasycznie, z pomysłem i naprawdę dobrze się tego słucha, choć przejawu geniuszu czy perfekcji nie uświadczyłem. Przebojowy "Strike of the Whip" przemyca elementy hard rocka i wyszedł z tego naprawdę godny uwagi kawałek. Jeden z barwniejszych na płycie. Zamykający "Tyrans Oath" to utwór bardziej nastrojowy, bardziej złożony i przemyca sporo smaczków. Znów można doszukać się hard rockowego pazura. Bardzo udane zwieńczenie całości.

Niemiecka scena heavy metalowa wzbogaciła się o kolejny band grający klasyczny heavy metal. Co ciekawie nie słychać tu aż tyle niemieckiego teutońskiego heavy metalu, a dużo jest właśnie brytyjskiej sceny metalowej, dużo jest wpływów judas priest. Band jest zgrany, potrafi grać i robi to naprawdę bardzo dobrze. Wyrazisty wokalista, uzdolnieni gitarzyści, którzy wiedza jak stworzyć godny uwagi riff, czy atrakcyjną melodię. Płyta może jakich wiele i niczym specjalnym się nie wyróżnia, ale to kawał bardzo dobrego grania, które zasługuje na uwagę fanów takiego grania. Udany debiut niemieckiego Tyran.

Ocena: 7/10

wtorek, 16 kwietnia 2024

DREADSTONE - Złoty Wiek (2024)


 Z każdym roku przybywa nam sporo nowych zespołów, które próbują sił w heavy metalu i często zdarza się, ze jest to muzyka godna uwaga. Miło jest widzieć, że nie tylko death metal liczy się na polskiej scenie metalowej, ale przybywa nam zespołów grających klasyczny heavy metal, power metal, speed metal czy też thrash metal. Zachwycamy się zagranicznymi wydawnictwami, a na naszej scenie też jest sporo ciekawych wydawnictw. Takim bez wątpienia jest debiutancki album formacji Dreadstone, który nosi tytuł "Złoty wiek".  Nic odkrywczego, ani też nic co można by określić mianem arcydzieła, ale każdy kto lubi solidny heavy metal z nutką thrash metalu ten powinien zapoznać się z tą płytą.

Pochodzący z Gdańska Dreadstone powstał w roku 2021r i teraz 5 kwietnia wydał swój debiutancki album, który zawiera muzykę z pogranicza heavy metalu i thrash metalu. Całość osadzona jest w mrocznym klimacie i nie brakuje w tym wszystkim drapieżności. Miło jest też usłyszeć ojczysty język, bo takich płyt jest niestety mało. W muzyce Dreadstone ważną rolę odgrywa duet gitarowy Grabowski/Stencel, który stawia na proste, zadziorne riffy. Całość jest przemyślana i dobrze się tego słucha, bo nie brakuje chwytliwych melodii, czy wciągających refrenów. Do tego dochodzi dobry wokal Grabowskiego, który potrafi śpiewać z pazurem i pasją. Pasuje do tego co gra zespół.

Co do zawartości to warto pochwalić, za bardziej rozbudowany "absurdela", który pokazuje co gra Dreadstone. Niby nic nowego tu nie ma, a słucha się tego całkiem przyjemnie. Solidny heavy/thrash metal. Mocny riff i dobra praca gitar to atuty zadziornego "Gaz do (grobowej ) dechy". W końcu można uświadczyć wyraziste elementy thrash metalu. Pomysłowy riff napędza rozpędzony "Machina", który potwierdza że w zespole drzemie potencjał. Potrafią umiejętnie mieszać patenty heavy metalowe i thrash metalowe. Złożony i pokręcony "Strach się bać" przemyca coś z twórczości Metaliki, nastrojowa ballada "W teatrze Cieni" czy agresywny "Grząski grunt" to mocne punkty tej płyty.

Dreadstone stawia pierwsze poważne kroki na polskiej scenie metalowej i robią naprawdę dobre wrażenie. Postawili na mieszankę heavy metalu i thrash metalu, dbając o mocne riffy, wciągające partie gitarowe i przemyślane kompozycje. Każdy element wypada na tyle dobrze, że płyta staje się atrakcyjna i godna uwagi. Udany start młodej formacji z Gdańska!

Ocena: 7/10

poniedziałek, 15 kwietnia 2024

HELLWAY TRAIN - Borderline (2024)


 
Brazylijski Hellway train nie miał lekko. Pełno singli, gdzieś tam mini lp i tak w sumie przez 14 lat. W końcu udało się wydać pierwszy pełnoprawny album. "Borderline" brzmi bardziej w stylu europejskim czy amerykańskim, a na pewno nie zgadłbym że to album brazylijskiej formacji. Nie ma jakiegoś eksperymentowania, nie ma zaciągów progresywnym, jest za old schoolowy heavy metal z nutką speed metalu czy hard rocka. Echa Accept czy Judas Priest są słyszalne, tak samo klimat lat 80 i takiego prostego heavy metalowego łojenia. Każdy kto lubi chwytliwe melodie, proste refreny i łatwo wpadające w ucho riffy, a przede wszystkim heavy metalowe hity to z pewnością musi poznać Hellway Train. Są dobrzy w tym co robią. Potrafią pozytywnie zaskoczyć.

Sama okładka swoją tajemniczością zachęca aby zapoznać się z zawartością. Co do samego zespołu, to warto pochwalić gitarzystę Vinciusa Thrama, który stawia na klasyczne rozwiązania. Bawi się konwencją i balansuje między heavy/speed metalem a hard rockiem. Niby nic nowego tutaj się nie pojawia, to jednak słucha się tego bardzo przyjemnie.  Wokalista marc Hellway ma odpowiednią manierę i predyspozycję, by napędzać tego typu kapelę. Wpisuje się w styl grupy i nadaje całości klimat lat 80 i drapieżność. Sama muzyka jaka tutaj się znajduje jest mało wymagająca, dynamiczna, przebojowa i taka old scholowa. Płyta niby jakich wiele, ale broni się jakością.

8 kawałków trafiło na płytę i choć intro "Boiler Room" jest takie futurystyczne i bardziej pasuje do jakiegoś hard rocka, czy elektronicznej muzyki. Brzmi to intrygująco. Pozytywną energię niesie ze sobą prosty i bardzo chwytliwy "Hell on Earth". Dobra mieszanka heavy metalu i hard rocka. Coś z starych płyt judas priest można uświadczyć w "Bounded to Devour". Sam riff, styl śpiewania i cała konstrukcja utworu mocno nawiązują do twórczości judas priest. Więcej hard rocka, finezji i owej lekkości uświadczymy w melodyjnym "Outbreak". Troszkę słabszy wydaje się solidny "Cold Town", który ma mniej atrakcyjny riff i za wiele nie wnosi do całości. Uroczy jest rozbudowany i bardziej złożony "Gateways to Arkham asylum". Wokal, partie gitarowe to wszystko znakomicie się spina ze sobą. Bardzo udane zwieńczenie całości.

Hellway train serwuje nam kawał solidnego heavy metalu z domieszką speed metalu i hard rocka. Całość jest solidna, zadziorna, melodyjna i nie brakuje też godnych uwagi hitów. Daleko do ideału to fakt, ale w zespole drzemie potencjał, że jeszcze nie raz o nich usłyszymy. Udany debiut i będę obserwował poczynania tej młodej formacji z Brazylii.

Ocena: 7/10


niedziela, 14 kwietnia 2024

THE HEADLESS GHOST - King of Pain (2024)


 Ten włoski band o nazwie The Headless ghost zaczynał jako cover band twórczości Kinga Diamonda od solowej kariery po Mercyful Fate. Jak się okazało, nie chcieli poprzestać tylko na odgrywanie znanych klasyków Kinga i zrobili krok do przodu. Postanowili skonstruować własny materiał, który będzie hołdem dla twórczości Kinga. To trudne zadanie. Włoski band jednak zaskoczył i nagrał naprawdę kawał porządnego heavy metalu, który czerpie garściami z twórczości Kinga, a najbardziej Mercyful Fate. Miło jest widzieć, że kolejny band podejmuje takie wyzwanie, bo takiej muzyki jest za mało w ostatnim czasie. "King of Pain" ukazał się 29 marca nakładem wytwórni Punishment 18 records.

Okładka od razu przywodzi na myśl "Them" Kinga Diamonda. Jest mrocznie i czuć grozę, co jest dobrym znakiem. Brzmienie również jest posępne, gęste i potęguje doznania. Co do zespołu, to na pewno mamy tutaj Simone Gritti na basie, którego znamy z Drakkar. Na gitarze Aurelio Parise, który gra w Lionsoul.  Na wokalu mniej znany Steven crow. Ma ciekawą manierę, ale brakuje mu troszkę ogłady i odpowiedniego wyszkolenia technicznego. Brakuje mi tutaj większych popisów w jego wykonaniu. Na pewno pasuje do takiego grania. Sama muzyka jest solidna i bardzo udana. Czego nie ma? Na pewno takiej przebojowości i melodyjności, która pojawia się u Kinga Diamonda. Wpływy są i to bardzo wyraźne, a technicznie też jest bardzo dobrze. Tylko nie zawsze riff jest trafiony i nie zawsze melodie są atrakcyjne na tyle, by zostać z nami dłużej.

Na płycie trafiło 8 kawałków dających 44 minuty muzyki. Dobry start mamy w postaci "King Of Pain". Riff mógłby zdobić jakiś album Mercyful Fate czy Kinga Diamonda.Jest mrocznie, posępnie i złożone partie gitarowe. Szokuje na pewno energiczny, agresywny "Inside The Walls" i troszkę przypominają się czasy "9" Mercyful Fate. Bardzo dobry heavy metalowy cios, który pokazuje potencjał tej formacji. Klimat grozy daje o sobie znać w rozbudowanym "Whisper in the dark" i to kolejny mocny punkt tej płyty. To dobry przykład, że band potrafi grać melodyjnie i przebojowo. Mocny kawałek! Wpływy Mercyful Fate dają o sobie znać w mrocznym, zadziornym "Visions" czy wyrazistym "Let them go". Nie do końca przemówił do mnie nijaki "Hellhouse", ale na sam koniec jest niezwykle melodyjny i wpadający w ucho "Liberation".

Nie jest to najlepsze co usłyszałem w roku 2024, jednak w tym zespole drzemie potencjał. Obrali ciekawy styl, który intryguje i daje nadzieje na ciekawe rozwiniecie kariery w dalszych latach. Muzyki przesiąkniętej twórczością Kinga Diamonda jest za mało i dobrze, że pojawił się kolejny band, który chce iść śladami króla. Czego zabrakło? Z pewnością ciekawych melodii i godnych zapamiętania hitów. Grać potrafią i robią to naprawdę bardzo dobrze. Warto posłuchać, co mają do zaoferowania.

Ocena: 8/10

sobota, 13 kwietnia 2024

VULTURE - Sentinels (2024)


 Złego słowa o niemiecki Vulture nie napisałem i długo się to nie zmieni. To jeden z najlepszych zespołów młodego pokolenia poruszających się w obrębie speed/thrash metalu. Działają od 2015 roku i są nie do zatrzymania. 3 albumy wydali i każdy z nich to istny majstersztyk i mistrzostwo w swojej kategorii. Na najnowszy krążek zatytułowany "sentinels" przyszło nam czekać 3 lata, ale warto było. Ten albumy ma wszystko co powinien mięć tego typu album, a nawet i więcej. Vulture znów to zrobił i nagrał kolejny bezbłędny album w swojej historii. Szok i niedowierzanie.

Zresztą na pierwszy rzut oka widać, że szykuje się nam killer i prawdziwa jazda bez trzymanki. Tak też jest. Okładka ma to coś i do tego nawiązuje do lat 80. Band kocha nawiązywać do tamtego okresu i muzyka to też potwierdza.  W tym zespole sporą robotę robi wokalista L. Steeler który brzmi momentami jak King Diamond, albo też Mille Petrozza z pierwszych płyt. Wokalista Vulture ma ciekawą barwę i technikę śpiewania. Dzięki niemu od razu czuć ten klimat lat 80.  Duet gitarowy Castevet/Outlaw serwuje nam mieszankę heavy/speed metalu i thrash metalu. Jest agresja, szybkość, ale też masa ciekawych i wciągających melodii. Nie brakuje też old schoolowych solówek, pojedynków na partie sole i dużo dobrego się dzieje. Każdy utwór to prawdziwa uczta i podróż w czasie do lat 80.  A to gdzieś coś z Exciter, a to coś z Accept, a to coś z Judas Priest, a to jakieś echa Anthrax. Ogólnie jest sentymentalnie, ale nie ma mowy o kopiowaniu. Band czerpie inspiracje i robi swoje. Jak to brzmi, to nawet słowa tego nie potrafią oddać. Trzeba odpalić krążek w swoim odtwarzaczu, wtedy poczujecie moc tej płyty.

Co nas czeka po odpaleniu płyty? 40 minut prawdziwej jazdy bez trzymanki. Pierwsze uderzenie to "Screams for the abbatoir", gdzie band przemyca heavy/speed metalowe łojenie i klimat lat 80. Jest w tym coś jednak więcej. Mocny riff, praca gitarzystów, wysokie rejestry wokalisty, to wszystkie jest jakby zrodzone w latach 80. Takie to szczere, takie to autentyczne. Co za moc. Piękne wejście perkusji i mamy "Unhallowed & Forgotten", choć tutaj jest jakby nieco lżej, bardziej radośnie, bardziej melodyjnie, a nawet jakieś petenty iron maiden tu upchano. Cudo! Ileż atrakcyjnych melodii wykreowano na potrzeby "Realm of The impaler". Riff brzmi znajomo, ale czy to jakaś ujma? Każdy dźwięk jest przemyślany i robi furorę. Tu nikt nie popełnia błędów i to jest piękne. Wejście w "draw your blades" zalatuje Anthrax, choć tutaj band szokuje bo idzie w stronę bardziej heavy metalu. Wokalista bawi się w Kinga Diamonda, a cała reszta gra bardziej stonowanie i troszkę może i topornie. Echa nwobhm słychać, ale też i stary Accept. Majstersztyk. Moje serce szybko skradł pomysłowy i tak świeżo brzmiący "Where there's a whip", gdzie postawiono na liczne przejścia, zmiany temp i zawirowania. No i ten prosty, taki może punkowy refren. Świetna rzecz, która na długo zostanie w moim sercu!Bardziej thrash metalowo jest w rozpędzonym "Death Row" i band pokazuje pazur. Klasycznie brzmi "Gargoyles" i ten riff przeszywa od pierwszych minut. Jest mrocznie i znów tak posępnie. Trochę Mercyful Fate, trochę Iron maiden z czasów Poverslave, trochę Accept i trochę Hellowen z czasów "Walls of Jericho" i znów mamy cudo. Popisy gitarowe na tej płycie to złoto i definicja heavy metalu. Więcej thrash metalu mamy znów w agresywnym "Oathbreaker", a na finał "Sentinels" i nie mogło zabraknąć elementów judas priest. Tym razem znów jest bardziej heavy metalowo, bardziej klasycznie.

Podsumowanie? Czy trzeba? Bezbłędny album, które definiuje o co chodzi w tej muzyce. Wyrazisty i charyzmatyczny wokalista, klimat lat 80, old scholowe partie gitarzystów, piękne solówki, killer za killer. To wszystko składa się na to, że ta płyta jest jedną z najlepszych płyt roku 2024. Vulture pozytywnie zaskoczył. Każdy fan heavy metalu, speed metalu i thrash metalu musi posłuchać tej płyty. To jest wasze zadanie domowe do odrobienia!

Ocena: 10/10

TYR - Battle Ballads (2024)


 Na "Hel" duńskiej formacji Tyr fanom przyszło czekać 6 lat, a na najnowszy krążek zatytułowany "Battle ballads" troszkę krócej, bo 5 lat. Płyta miała swoją premierę 12 kwietnia nakładem wytwórni Metal Blade Records. Poziom i jakość "Hel" została zachowana i znów udało się nagrać bardzo przemyślany, dojrzały materiał, który porywa słuchacza i dostarcza wysokiej klasy rozrywkę. Tyr w znakomitej formie i warto było czekać tyle czasu na nową dawkę ich muzyki, która łączy elementy heavy/power metalu, folk metalu, czy melodyjnego death metalu.

Słuchając ich płyty można doszukać się jakiś tam wpływów Falconer, Orden Ogan, Ensiferum czy Suidakra. Znakomicie potrafią łączyć różne patenty, a przy tym dobrze balansować miedzy melodyjnością, a agresją. Wszystko jest spójne i dobrze dopasowane. Nie powinno to też dziwić, w końcu Tyr działa od 1998r. Warto dodać, że w 2021r do zespołu dołączył gitarzysta Hans hammer, który dobrze wpasował się do grupy i wniósł trochę świeżości. Tyr na nowym albumie serwuje nam 41 minut muzyki dojrzałej, dynamicznej, klimatycznej, a przede wszystkim bardzo przebojowej.

Można zachwycać się otwierającym "hammered", który zachwyca przebojową konstrukcją i pomysłowym riffem.  Dalej mamy "Unwandered Ways" w którym nie brakuje folkowych zacięć i słychać gdzieś tam echa Falconer czy Orden Ogan. Bardzo melodyjny i chwytliwy kawałek, który pokazuje że band mocno stawia na przebojowy aspekt. Kto kocha rozmach, epickość, czy tam symfoniczne ozdobniki ten powinien pokochać "Dragons Never Die". Jest tutaj też nutka progresywności. "Row" trochę mroczniejszy, troszkę marszowy, ale wysoki poziom został zachowany. Pewne echa power metalu słychać w "Hangman" czy "Axes". Pozwolę sobie też wyróżnić niezwykle melodyjny i łatwo wpadający w ucho "Battle Ballads", który w pełni oddaje styl całej płyty. Kolejny killer na płycie, który potwierdza że Tyr jest w bardzo dobrej formie. Do tego lider Heri Joensen znów pokazuje, że bez niego nie byłoby Tyr. Jego wokal nadaje całości klimatu i tego odpowiedniego charakteru.

Duńska formacja jest już rozpoznawalna i ma na swoim wiele udanych płyt, a najnowszy "Battle Ballads" też można ustawić obok najlepszych płyt Tyr. Niezwykle melodyjna i dynamiczna płyta, która jest kopalnią hitów. Kto nie zna zespołu, to niech sięga i nadrabia zaległości. "Battle Ballads" nadaje się idealnie na pierwszy kontakt z twórczością Tyr. Polecam!

Ocena: 8.5/10

piątek, 12 kwietnia 2024

ATTACKER - The God Particle (2024)


 Do dziś pamiętam jakie ciarki wywołał na mnie "Giants of  Cannan" amerykańskie ekipy o nazwie Attacker. Prawdziwy majstersztyk w swoim gatunku. To jeden z tych kultowych zespołów lat 80, który godnie reprezentuje amerykańską odmianę power metalu. Ostatni album "Sins of the World" też trzymał wysoki poziom.  Potem nastała cisza i band zamilkł, poza składem nawet był wokalista Bobby Lucas, który wrócił w 2021r. Kto by pomyślał, że 8 lat przyjdzie nam czekać na nowy krążek zatytułowany "The God Particle". Tym razem mam mieszane uczucia.

Niby jest tak jak na poprzednich płytach, niby styl ten sam, ale jakość troszkę słabsza. W końcu zabrakło pomysłów na świeże riffy, na ciekawe solówki, czy wciągające refreny. W ogóle sami muzyce jakby byli cieniami samych siebie. Bobbyy Lucas w wielu momentach tak jakby się męczył  w śpiewania. Troszkę na siłę próbuje być agresywnym, co przynosi różne rezultaty. Przede wszystkim nie wiele od siebie dają gitarzyści, bowiem Jon i Mike idą po takiej linie najmniejszego oporu. Stawiają na sprawdzone i oklepane zagrywki. Mimo pewnych wad, to solidny album który dobrze się słucha, choć całość może zlać się w jedną papkę.

Dobrze wypada zadziorny i taki prosty w swojej konwencji "World in Flames". Czasami najprostsze patenty są najlepsze. Band stara się brzmieć agresywnie co pokazuje w otwierającym "Knights of Terror", który wypada całkiem dobrze. Solidny heavy/power metal w amerykańskim wydaniu. Niby nic odkrywczego, ale dobrze się tego słucha. Bobby Lucas jak zwykle oddaje w pełni charakter i styl Attacker. Wolniejszy "Curse of Creation", to takie ponure, nieco toporne granie i trochę zaczyna wiać nudą.Przebłyski niby są w "Kingdom of iron", ale to też tylko dobry kawałek. Taka trochę słabsza wersja tego co było na "Giants of Cannan". Najśmieszniejsze jest to, że to jest jeden z najlepszych utworów na płycie. Tytułowy utwór pokazuje, że materiał powstawał na kolenie. Dużo chaosu i niedopracowania słychać w tych kompozycjach. Nie pomaga wokal Bobiego, ani też to że band gra ostro, zadziornie. Coś poszło nie tak i jest to album, który da się słuchać, ale nie wiele z tego zostaje w pamięci.

Materiał trwa 33 minuty, a odnosi się wrażenie że 50. Można odczuć zmęczenie po wysłuchaniu całości. Band gra, gra heavy/power metal w amerykańskim wydaniu i to jest plus. Szkoda tylko, że band tego kalibru nagrywa tylko solidny album i nic ponadto, zwłaszcza że ostatni album ukazał się 8 lat temu. Szkoda. Mega rozczarowanie.

Ocena: 6/10


czwartek, 11 kwietnia 2024

ARANIA - Whispering Embers (2024)


 Arania to debiutujący w tym roku norweski band, który stawia na melodyjną odmianę heavy metalu. Pojawiają się elementy nowoczesnego metalu, power metalu, czy przede wszystkim symfonicznego metalu, ale to są tylko ozdobniki do całości. Grupa działa od 2018r i właśnie 5 kwietnia wydali debiutancki krążek zatytułowany "Whispering Embers" . Niby nic odkrywczego, ale można znaleźć kilka wartych uwagi kompozycji.

Jest kilka rzeczy, za które należy pochwalić ten młody zespół. Przede wszystkim nastrojowe i budujące napięcie partie klawiszowe Tronda Wiklunda. Gitarzyści Alex i Anders też odwalają dobrą robotę, choć do najlepszych kapel jeszcze sporo brakuje. Jest póki co chemia, zgranie i próba tworzenia czegoś swojego, a nie kopiowania kogoś, kogo lubimy. Na pewno płyta jest nastrojowa i urozmaicona. Troszkę nie do końca pasuje mi wokal pani Ainy Hammern. Potencjał w grupie jest, a już zadziorny "Open My Eyes" to pokazuje. Gdzieś tam jakieś echa Nightwish można wychwycić i brzmi to naprawdę dobrze. Jest pazur, przebojowość i pomysł na samą kompozycję. Dobry start. Pokręcony "Come Find me" też prezentuje się całkiem dobrze. Ciekawe partie gitarowe są w "The Hunt", choć też do ideału daleko. Partie klawiszowe i nastrój to atuty "Love Of Death". Riff w "From Ashes" też ma to coś i zapada w pamięć. To znów dobry przykład, że w tej kapeli drzemie potencjał.

Póki co nie został wykorzystany. Za dużo smętnych momentów, takich nastrojowych, może zbyt komercyjnych. Za mało konkretów, za mało metalu i drapieżności. Wokal to też jakaś tam bariera, ale jest kilka naprawdę dobrych momentów i kto wie, może jeszcze dopracują swój styl i nagrają płytę, którą ktoś doceni, zauważy i przysporzy im rozgłosu. Tego im życzę.

Ocena: 5.5/10

FREEDOM CALL - Silver Romance (2024)


 To jeden z tych zespołów, do których mam gdzieś słabość. Bez względu co będą nagrywać zawsze sięga po nowy album niemieckiej formacji Freedom Call. Przychodzi nie raz taki dzień, że mam ochotę na taki słodki, happy metal i w tej sytuacji Freedom call sprawdza się najlepiej. Czasy kiedy był jeszcze Dan Zimmermann w zespole to był świetny okres i w sumie wtedy band nagrał swoje najlepsze płyty. Jednak i bez Dana udało się nagrać ciekawe płyty, zwłaszcza taki "Beyond" wywarł na mnie ogromne wrażenie i jak dla mnie to jeden z ich najlepszych albumów. W 2023r wrócił do zespołu perkusista Ramy Ali i z nim nagrano "Silver Romance", który ukaże się 10 maja nakładem Steamhammer. 5 lat czekania i to długi czas jak na ten zespół, który często gęsto wydawał nowy materiał. Pierwszy raz od dłuższego czasu pojawiła się nadzieja, że Freedom Call wróci w wielkim stylu. Piękna i kolorystyczna okładka, która przypomina szatę graficzną pierwszych płyt, do tego naprawdę udany singiel. Czy faktycznie wielki powrót?

Na pewno ucieszy fakt, że Freedom Call gra dalej swoje i dalej w swoim słodkim stylu. Jakieś zmiany? Klawisze brzmią troszkę inaczej. Odnoszę wrażenie, że miały być chyba bardziej klimatyczne i bardziej melodyjnie. Brzmi to trochę inaczej, a czy lepiej? To już chyba kwestia gustu. Sam materiał ma dobre strony, jak i złe. Nie brakuje hitów, nie brakuje typowych dla Freedom Call zagrywek i wszystko było ok, gdyby nie to że same pomysły na utwory niczym specjalnym się nie wyróżniają. Dobrze się tego słucha, ale nic ponadto. Nie następuje trzęsienie ziemi, czas się nie zatrzymuje, a ja wciąż stoję i jakoś nie zostałem powalony na kolana. To solidna dawka power metalu, który pokazuje że Freedom Call wciąż gra i wciąż ma się całkiem dobrze. Jest niezmordowany Chris bay, który nieustannie jest motorem napędowym zespołu. Jego głos i styl grania nie zmienia się i przesądza o charakterze zespołu.

13 utworów, to też trochę za dużo jak na taki słodki power metal i pewnie dałoby się to skrócić do 10 kawałków. Na pewno pozytywnie nastraja "Silver Romance", bo to taki Freedom Call jaki znamy i kochamy. Jest przebojowo, szybko i melodyjnie. Udany start. W podobnych klimatach jest energiczny "Symphony of Avalon". Nie wiem czemu, ale przypomniał mi się krążek "Legend of the Shadowking". Lekki, melodyjny i przebojowy "Supernova" taki trochę na pograniczu kiczu, czy komercyjności, ale to dobry i łatwo wpadający w ucho utwór, który nasuwa troszkę czasy "Dimensions". Popowy "Out of Space" nie pasuje mi do całości i nawet nie potrafi zapaść w pamięci. Kiepski żart. Dobrze prezentuje się power metalowy hicior "Distant Horizon". Ciekawy motyw przewodni, chwytliwy refren i godne uwagi solówki. Power metal pełną gębą. Jest singlowy "In quest of Love" i od pierwszych sekund wiadomo, że to ten stary, dobry radosny Freedom Call. Kolejny hicior do kolekcji. Na pewno będzie to murowany hicior na koncertach. Druga część płyty nie robi takiego wrażenia jak pierwsza część, ale jest pozytywnie zakręcony "Meteorite". Reszta jakaś taka nijaka i nie wybijająca się ponad przeciętność.

Znów mieszane uczucie podczas słuchania płyty Freedom Call. Niby jest to wszystko co składa się na styl Freedom Call. Niby jest słodko, wesoło, niby jest power metal i hity, ale całość jest nie równa i często ociera się o kicz. Nie udało się tym razem stworzyć perełkę na miarę starych płyt czy świetnego "Beyond", ale to wciąż solidna porcja muzyki Freedom Call. Najbardziej będą zadowoleni zagorzali fani Freedom Call.

Ocena: 7/10

poniedziałek, 8 kwietnia 2024

HARDRAW - Abyss of mankind (2024)


Mirror to prawdziwa potęga heavy metalu prosto z Cypru. Na pewno fanów tej kapeli przyciągnie informacja, że dwóch muzyków Mirror gra w innej cypryjskiej kapeli, a mianowicie Hardraw. Ta formacja jest na scenie dłużej niż Mirror, bo od 2005 r, ale ma na koncie w sumie debiut i nic więcej. Teraz w zmienionym składzie powracają z nowym albumem. "Abyss of Mankind" to drugi album Hardrwa i pierwszy z wokalistą Jimmym Mavrommatisem na pokładzie. Skład może i robi wrażenie, ale album jak dla mnie jest dobry, ale nic ponadto.

Od strony technicznej jest wszystko tak jak być powinno. Klimatyczna okładka, dopracowane i soczyste brzmienie, muzycy doświadczenie i w bardzo dobrej formie, jednak same kompozycje nie są już tak idealne i zdarzają się pewnie nie dociągnięcia. Odnoszę wrażenie, że za brakło pomysłów na cały materiał i troszkę bardziej skupiono się na epickim klimacie. Jest taki lekki przerost formy nad tręścią. Mimo owych wad, to wciąż pozycja godna uwagi, zwłaszcza jeśli gustuje się w muzyce gdzie nie brakuje wpływów Manilla road, czy mirror. Jimmy zalicza tutaj naprawdę udany występ. Gitarzyści Andreas i Nikolas też dają niezły popis umiejętności. Brakuje na pewno jakiejś świeżości, drapieżności i elementu zaskoczenia. Band gra swoje i robi to dobrze, ale przebłysku geniuszu to ja tutaj nie uświadczyłem.

Otwieracz "The Cry of Persaina" to taki prosty, epicki heavy metal, ale trochę to ospałe i nieco bez wyrazu.Pierwszy świetny kawałek na płycie to melodyjny i przebojowy "Hunter x Hunted". Marszowy, stonowany "Crime Reborn" to też tylko dobry utwór, który miał potencjał na coś lepszego. Band pokazuje pazur w zadziornym "The Path" i to również jeden z ciekawszych kawałków na płycie. W końcu jakiś taki mocny, wyrazisty riff. Echa greckiego, epickiego metalu można uświadczyć w "Second Comming", z kolei zamykający "The Riddle Disciples" to taki hołd dla twórczości Manilla Road.

Solidna porcja epickiego heavy metalu z przebłyskami na coś więcej. Hardraw w końcu po dłuższej przerwie powrócił i wydał swój drugi album. Dla fanów epickiego heavy metalu i manilla road pozycja obowiązkowa. Troszkę popracować nad kompozycjami i mogą za jakiś czas namieszać na scenie metalowej.

Ocena: 7/10
 

niedziela, 7 kwietnia 2024

ATTIC - Return of The Witchfinder (2024)


 
To jeden z tych zespołów, przy których moje serce bije szybciej. Odnoszę wrażenie, że pierwszy raz ktoś tak umiejętnie zbliżył się stylistyką i jakością do twórczości Kinga Diamonda. Zarówno tej solowej kariery jak i tej w Mercyful Fate. Niemiecki Attic z miejsca stał się gwiazdą i prawdziwą niespodzianką na heavy metalowej scenie. Debiut "The Invocation" to prawdziwa kopalnia hitów i taka heavy metalowa jazda bez trzymanki, potem drugi album "Sanctimonious", który okazał się rozbudowany i taki może nieco bardziej progresywny. Band umocnił swoją pozycję. 7 lat czekania i martwienia się o przyszłość Attic. Jednak nie poddali się i w mrocznych czeluściach majstrowali materiał na nowy album. "Return of the Witchfinder" to album nr 3 w dyskografii zespołu, potwierdzenie ich wielkości, umocnienie pozycji. Po raz kolejny nagrali album, który wbija w fotel.

Kocham takie mroczne okładki, które budzą grozę, które kryją wiele motywów i smaczków. Pełno tu szczegółów i całość jest pięknie narysowana. Prawdziwe cudo. Oczywiście brzmienie też z górnej półki i na każdy podkreśla mroczny klimat materiału i ową tajemniczość. Kawał dobrej roboty. Sami muzycy też w szczytowej formie. Nawet nowy gitarzysta  Max Povver, który dołączył w 2019r  wpisuje się w styl grupy.  Razem z Timem Katteluhnem tworzy zgrany duet gitarowy i jest sporo energicznych riffów, wciągających melodii czy złożonych zagrywek. W tej sferze dzieje się sporo dobrego. jest urozmaicenie, jest pewien powiew świeżości, a są momenty że panowie ocierają się o black metal. Album jest dynamiczny, zadziorny i to się rzuca od pierwszych sekund. Gwiazdą tutaj wciąż pozostaje niemiecki King Diamond, czyli Meister Meister Cagliostro. Lata mijają, a on wciąż w znakomitej formie. Przepiękne górne rejestry w stylu Kinga i niższe takie z klimatem i urozmaiceniem. Prawdziwy majstersztyk. W muzyce Attic jest wszystko na swoim miejscu, a band rusza z miejsca w którym skończył na poprzedniej płycie.

Moją drugą miłością są horrory i jak w heavy metalu ktoś próbuje wykreować taki klimat, to dostaje dreszczy. Attic ma smykałkę do tego. Na nowym albumie klimat jeszcze bardziej został dopieszczony i pod tym względem jest to najlepszy album Niemców. Płyta nabiera takiego klimatu solowych płyt Kinga Diamonda. Samo wejście intra "The Covenant" przyprawia o ciarki i jakoś skojarzyło mi się z ścieżką dźwiękową pierwszej części "Obecność".Co za otwarcie płyty. Melodyjnie  i z pazurem band gra w energicznym "Darkest Rites". Rasowy przebój w stylu do jakiego przyzwyczaił nas Attic. Niezwykle szybko, z pewnymi wpływami black metalu panowie grają w "hailstorm and tempest". Sam kawałek przemyca sporo smaczków i nie jest jednowymiarowy. Nie do końca przemówił do mnie bardziej stonowany "The Thief's Candle", który ma bardziej rockowy wydźwięk. To trochę nieco inne oblicze zespołu. Tytułowy "Return of the witchfinder" brzmi jak zaginiony klasyk Kinga Diamonda. Sam riff, sposób pracy gitarzystów i cała konstrukcja utworu sprawiają, że przypominają się pierwsze solowe płyty Kinga. Przebłysk geniuszu. Rozbudowany i taki bardziej nastrojowy jest "Offerings Baalberith" . Ponury, mroczny wstęp, a potem mocne wejście gitar i mamy kolejny killer na płycie. Ileż tutaj świetnych zagrywek gitarowych, wciągających solówek. Całość jest przemyślana i dojrzała. Marszowy i taki nieco epicki "Azrael" to kolejny mocny punkt nowej płyty. Niby band nie tworzy niczego odkrywczego, ale robi to z taką pomysłowością, gracją i poszanowaniem dla Kinga, że robi to ogromne wrażenie. Sam instrumentalny "Up in the castle" gdzie organy kościelne budują napięcie to też idealny przykład, że Attic dba o szczegóły i nie chce stworzyć marnej kopii Diamonda. Tutaj wszystko musi być spójne i przemyślane. Nie ma chybionych pomysłów. "The Baleful Baron" to rasowy przebój i też sporo się dzieje w utworze, choć trwa tylko 5 minut. To outro jest tutaj obłędne. Na sam koniec agresywny, rozbudowany "Synodus Horrenda", gdzie też jest kilka elementów black metalu. Mocne uderzenie na sam koniec i chyba lepiej nie można było tego podsumować. 7 minut szybko zlatuje i te 50 minut nowej muzyki Attic mija bardzo szybko. Tak to już jest, ilekroć zabawa zaczyna się rozkręcać, to trzeba zbierać zabawki i iść spać.

Kiedy po raz pierwszy raz usłyszałem Attic to się zakochałem i byłem w szoku tak świetnie można tworzyć muzykę Kinga i przy tym nie wiele odbiegając od oryginału. Ten mój szok i niedowierzanie względem tego co robi Attic wciąż trwa i tak nieustannie od 14 lat. Panowie odwalają kawał świetnej roboty. Szata graficzna, brzmienie, umiejętności muzyków, komponowanie, aranżacje, pomysły na kawałki i jeszcze ten niesamowity głos wokalisty, który jeszcze bardziej przybliża nas do twórczości Kinga Diamonda. Nowy album to kolejny ważny album w dyskografii zespołu i potwierdzenie, że Attic jeden z najciekawszych zespołów młodego pokolenia. Chwała im za to, że są i kontynuują dzieło Kinga. W końcu też wieczny żywy nie będzie, a ostatni album wydał w 2007r i zamiast tracić czas na czekanie, lepiej umilić sobie czas muzyką Attic. Tutaj nie trzeba recenzji, żeby sięgnąć po ten album. Miłego słuchania !

Ocena: 9.5/10

czwartek, 4 kwietnia 2024

FATAL FIRE - Arson (2024)


"Arson" niemieckiej formacji Fatal Fire to jeden z tych albumów, które podzieli fanów heavy metalu, który będzie budził kontrowersje. W czym tkwi problem? Z pewnością nie każdemu przypadnie głos Svenji Rohmann. Typowy kobiecy wokal, który jest mało metalowy, mało zadziorny. Troszkę taki komercyjny i to może niektórych słuchaczy odrzucić. Muzycznie band gra mieszankę heavy metalu, speed metalu i power metalu. Grać potrafią i debiutancki album to solidne wydawnictwo. Niestety nic więcej.

Okładka klimatyczna i zapadające w pamięci. Brzmienie takie typowe dla tego typu wydawnictwo. Nie ma tutaj nic nadzwyczajnego. Duet gitarowy Valentyn/ Tim grają solidne riffy, partie gitarowe, ale brakuje im trochę okiełznania i pomysłowości na coś zaskakującego. To wszystko jest wtórne i niestety przewidywalne. Na pewno jest kilka ciekawych momentów. Kiedy wchodzi otwieracz, gitary, ta dawka melodyjności, to faktycznie robi się apetyt na całość. "Destruction" to jeden z ciekawszych utworów na płycie. Kiedy wchodzi wokal to trochę czar pryska i brakuje tu bardziej zadziornego głosu, który dodałby mocy. Pewne niedociągnięcia wybrzmiewają w trochę chaotycznym "Ashes Remain". Niby grają szybko, zadziornie, ale jakoś brakuje ogłady, techniki by to wszystko brzmiało tak jak powinno. Jest kilka melodii wart uwagi jak ta napędzająca "Dawn of Fate", gdzie nawet to trochę przypomina stare czasy Crystal Viper. Mocniejszy riff w "Sea of Damnation" to mocny, wyrazisty, ale to wszystko jest piękne na chwilę. Na dłuższą metę jakieś takie troszkę niedopracowane. Niby jest potencjał ale nie wykorzystany. Można też pochwalić za zadziorny "Kingslayer" i klimatyczny "Ardent wave".

Niby wszystko ok, niby jest heavy/power metal, niby jest melodyjnie, zadziornie, ale bije z tego niedopracowanie, brak świeżości i tego czegoś co by przebiło się ponadprzeciętność. Do tego wokal Svenji strasznie utrudnia odbiór i zmniejsza poziom jakości tej płyty. Szkoda, bo mogło być znacznie ciekawiej.

Ocena: 6/10

środa, 3 kwietnia 2024

SLEEPING WELL - Wisdom of the Ages (2024)


 Niemiecki Sleeping Well powraca z nowym albumem zatytułowanym "Wisdom of the ages" po upływie 9 lat. W składzie zaszły małe zmiany, bowiem pojawił się nowy gitarzysta tj Erik Luhn. Band dalej skupia się na graniu heavy metalu, który ma zawierać cechy epickiego metalu, ma być też zróżnicowany i oparty na chwytliwych melodii. Niby to wszystko jest, to jednak "Wisdom of the Ages" to tylko solidny album z kilkoma przebłyskami. Zabrakło pomysłów na kompozycje, a także na aranżacje, które zaciekawiłby słuchacza.

Duet gitarowy Luhn/Sevoice gra solidne partie gitarowe, które mają budować nastrój, mają być klasyczne. Całkiem dobrze im to wychodzi, tylko jakoś za mało w tym drapieżności, przebojowości. Na dłuższą metę płyta staje się trochę monotonna. Z całego zespołu wyróżniłbym wokalistę Mupepta, który ma ciekawą manierę i heavy metalowy pazur w głosie. Ma w sobie to coś, co przyciąga uwagę. Wystarczy odpalić otwierający kolos w  postaci "The Golden Dawn", który pokazuje że w zespole drzemie ogromny potencjał. Sam utwór przyciąga uwagę i o dziwo nie nudzi. 8 minutowy "Chronicles & Pyropolis" to również mocny akcent na płycie. Jest zadziornie, jest z urozmaiceniem i z pomysłem. Początek płyty naprawdę udany. Stonowany i nastrojowy "Horus" pokazuje, że band próbuje zaskoczyć słuchać, pójść w bardziej klimatyczne granie. Nie jest źle, ale szału też nie ma. Marszowe tempo, epicki wydźwięk to atuty "Sirens of the sea". W takiej stylistyce band wypada najlepiej. Końcówka płyty jest nastrojowa, przesiąknięta epickością, progresywnością i w tej roli sprawdza się "Trojan Horse" czy 14 minutowy "Ragnarok", który wieńczy całość.

Piękna okładka, dopracowane brzmienie, dobry wybór stylistyki, uzdolniony wokalista i pomysł na aranżacje to wszystko jest spójne. Band gra solidny heavy metal i drzemie tu potencjał. Niestety materiał jest za długo i troszkę taki jednowymiarowy. Zabrakło mi też drapieżności i większej przebojowości. "Wisdom of the ages" to mimo swoich wad, udane wydawnictwo, które zasługuje na uwagę.

Ocena: 7/10

poniedziałek, 1 kwietnia 2024

SCAVENGER - Beyond the bells (2024)


Mausoleum Records w latach 80 dostarczył nam sporo rarytasów i jednym z takich zespołów, które mogły zapaść w pamięci to bez wątpienia belgijski Scavenger. Zadziorny, prosty i niezwykle melodyjny i dynamiczny heavy metal z nutką hard rocka. "Battlefield" to był zacny debiut, który oddaje klimat tamtych lat i płyt w sumie nawet stała się kultowa dla takich starych maniaków heavy metalu lat 80. Na początku był Deep Throat, który powstał w 1980. Potem w 1984 r zmienili nazwę na Scavenger i tak działali przez dwa lata i z tamtego okresu jest tylko debiut. Scavenger powrócił w roku 2018. Dawny wokalista tj Jan Boeken zmarł w 2019r, a gitarzysta Marc Herremans też nie jest już częścią Scavenger. Tak o to mamy zespół, który powstał w 1984r i ze starego składu nie ma nikogo. Brzmi to trochę jak kiepski żart, że zupełnie nowy skład funkcjonuje pod nazwę dobrze znaną maniakom heavy metalu lat 80. Jaki jest tego sens? Gdzie tu jest kontynuacja tego co było? Teraz w roku 2024r mamy "Beyond the Bells", który próbuje iść w ślady debiutu i być taką mieszanką heavy metalu, hard rocka czy nawet speed metalu. To już nieco inne czasy, inny Scavenger, ale liczy się muzyka, to co mają do powiedzenia.

Warto dać im szansę, bo mają chęć grania i ta pozytywna energia jest tutaj na nowym krążku. Całkiem dobrze wypada duet gitarowy tworzony przez Kevina Demesmaekera i Tima Naessensa, którzy starają się zabrać nas w rejony heavy metalu lat 80. Riffy, partie gitarowe mocno zakorzenione są w tamtym okresie. Jest melodyjnie, klasycznie i bije z tego radość z grania. Liczy się muzyka, a ta jest tutaj naprawdę solidna i godna uwagi. Jasne nie powstał jakiś tam nowy klasyk, czy też wielkie arcydzieło które poruszy heavy metalowy świat. Wszystko jest jednak przemyślane i dobrze skonstruowane i band naprawdę nie ma się czego wstydzić. Okładka ma trochę inny klimat niż ta z debiutu. Samo brzmienie mocno nawiązuje do lat 80, ale ma też coś ze współczesnego brzmienia, dlatego jest mocno i z pazurem. Ciekawe jest posunięcie, że nie ma męskiego głosu, ale muszę przyznać, że Tine'a Callebaut ma intrygującą barwę, technikę śpiewania. Ten wyjątkowy charakter sprawia, że jej głos zapada w pamięci. Pasuje do tego grania i wnosi w to wszystko trochę świeżości.

Trudne zadanie stało przed muzykami z Scavenger, bowiem muszą się zmierzyć z klasyką i w sumie historią zespołu, w której nie mieli udziału. Dobrze, że zostali w podobnej stylistyce, dlatego jest nić powiązania między starym Scavenger, a nowym. Na płycie mamy 9 utworów, gdzie mamy zróżnicowanie granie. Hard rockowy "hellfire" jest trochę nijaki i wypada znacznie słabiej niż pozostała część kompozycji. "The warning bell" sprawdza się jako intro, które wprowadza w klimat płyty. Zadziorny riff, klasyczne patenty to atuty rozpędzonego "Black Witchery". Niby proste i oklepane granie, ale słucha się tego z ogromną przyjemnością. Mocne wejście perkusji i dostajemy kolejny szybszy kawałek w postaci "Watchout". Nic odkrywczego, a słucha się dobrze. Echa hard rocka można gdzieś tam wychwycić w "Streetfighter" i tutaj troszkę za bardzo kombinują. Najostrzejszy na płycie jest speed metalowy "Defiler" i właśnie w takiej stylistyce wypadają najlepiej. Solówki w końcu takie zagrane z polotem i drapieżnością. Dobra robota. Mieszankę hard rocka i heavy metalu mamy w "Slave to the masters" i znów solidna praca gitarzystów i całość dobra. Nie ma efektu wow, nie ma niczego nadzwyczajnego. Końcówka płyty w podobnym klimacie i na podobnym poziomie.


Muzycy z Scavenger odrobili zadanie domowe i przygotowali się do nagrania następcy "Battlefield". Jasne, klimatu lat 80 i tej specyficznej maniery nie da się ot tak przywrócić. Można poczuć nawiązania do tamtej ery, ale i tak wiadomo że nie to samo. Scavenger wybrnęli z tego trudnego zadania, zwłaszcza kiedy weźmiemy pod uwagę, że ten album nagrywał zupełnie inny skład niż "Battlefield". "Beyond the bells" to płyta heavy metalowa, solidna, dynamiczna i na swój przebojowa. Nie ma płyty roku, ale to płyta godna uwagi i fani belgijskiej formacji nie powinni kręcić nosem.

Ocena: 7.5/10

niedziela, 31 marca 2024

GLYPH - Honor, Power, glory (2024)


 4 znane nazwiska z Kanady i USA łączy siły, by zaprezentować światu europejski power metal. To nie częste zjawisko w tamtych rejonach, ale zdarza się. Glyph powstał w 2022r, a w skład jego wchodzą:  wokalista R. A Voltaire (Ravenous), gitarzysta Rob Steinway (Skelator, Greyhawk), basista Derin Wall (Greyhawk),  klawiszowiec Jeff Black (Gatekeeper). Mocne nazwiska i efektem ich współpracy jest debiutancki krążek zatytułowany "Honor, power, glory". Nie jest to najlepsze co słyszałem w tym roku.

Co ci doświadczeni muzycy potrafią każdy wie. Odnoszę wrażenie, że to takie spotkanie żeby pograć sobie słodki, europejski power metal, tak o dla zabawy. Nie ma w tym przejawu geniuszu, nie ma też płyty idealnej, ale jest dobra zabawa i kilka mocnych, godnych uwagi momentów. Całość wywołuje pozytywne emocje. Kolorowa i typowa dla power metalu okładka daje wyraźny sygnał co nas czeka. Samo brzmienie też idealnie wyważone i mocno wzorowane na europejskich kapelach. Glyph robi co może, żeby utrzymać uwagę słuchacza do samego końca. Różne są tego efekty.

35 minut muzyki to nie dużo. Sam początek płyty to mocne uderzenie, który jest cholernie obiecujące. Tytułowy "Honor, power, Glory" brzmi jak mieszanka Sabaton i wczesnego battle Beast. Jest podniośle, melodyjnie i tak bojowo. Ja to kupuję. Pewne echa Gloryhammer czy też Sabaton można uświadczyć w przebojowym "March of the nothern Clan". Band troszkę obniża loty w dalszej części, ale stara się być atrakcyjnym zespołem pod względem prostych melodii i chwytliwych refrenów. Jest lekko i z naciskiem na łatwy odbiór. Dobrze się słucha takiego przebojowego "A storm of Crimson Fire", który brzmi jak hołd dla europejskiego power metalu. Dobra robota. Takiego grania jak "Defy the night" jest pełno na rynku. Wtórność zaczyna doskwierać tej płycie, ale to wciąż solidna porcja power metalu, która potrafi umilić czas. Ostatnie 3 utwory to jakiś przesyt formy nad treścią i próba pójścia w bardziej epickie rejony. Wypada troszkę to słabiej niż to co było na początku.

Moje serce nie zabiło szybciej przy tej płycie. Dostałem muzykę łatwo wpadającą w ucho, która umila czas, która dostarcza miłe dla ucha melodie. Jednak nic ponadto. To dobra rozrywka, ale żadnych emocji nie wywołuje, nie przeszywa i nie robi większego poruszenia. Płyta na pewno godna uwagi, ale nie oczekujcie tutaj czegoś na miarę arcydzieła. To nie ta liga.

Ocena: 7/10

TOXIC CARNAGE - Praying for Demise (2024)


 Tym razem skusiłem się by sięgnąć po owe wydawnictwo, bo i okładka przykuła uwagę, a i sam singiel napawał optymizmem. Tak o to trafiłem na drugi krążek brazylijskiej formacji Toxic Carnage, który nosi tytuł "Praying For demise'. To trio z Brazylii działa od 2008r i jakiegoś poruszenia w thrash metalu nie wywołali. Najnowsze dzieło tego stanu rzeczy nie zmienia. To kawał solidnego thrash metalu i w sumie nic ponadto.

Pierwsze skrzypce w zespole gra Robson Dionisio, który odpowiada za wokal , bas i partie gitarowe, które współtworzy z Roberlei. Robson ma głos taki nieco oklepany i niczym specjalnym się nie wyróżnia. To samo tyczy się samych melodii, partii gitarowych. Każdy element muzyki Toxic Carnage jest taki oklepany i bardzo wtórny. Sam band gra całkiem przyzwoicie i jest to kawał solidnego thrash metalu. Mamy mocne riffy, zadziorny wokal, niby chwytliwe melodie, ale nie wiele z tego zostaje z nami. Ot co solidny thrash metal jakiego pełno na rynku. Na plus to oczywiście owa dynamika, melodyjność.

Na co warto zwrócić uwagę? Z pewnością na otwierający "Thrashing Over Thirthy", który momentami przypomina dokonania Tankard. Ogólnie pozytywnie zakręcony thrash metal, w którym wszystko jest na swoim miejscu. Nie prezentują niczego odkrywczego, ale słucha się tego naprawdę dobrze. Singlowy "The unholy book" też opiera się na zadziornym i wyrazistym riffie, który porywa słuchacza od pierwszych sekund. Mocny kawałek. Więcej urozmaicenia i przejść mamy w zakręconym "pyramid of death". Reszta utworów zlewa się troszkę w jedną całość i ciężko coś wyróżnić. Dostajemy thrash metalowe łojenie, z którego nie wiele wynika. Jakość też pozostawia trochę do życzenia.

Toxic Carnage nagrał szybki, zadziorny album, ale brakuje w tym pomysłowości, świeżości i motywów, które by z nami zostały na dłużej. To solidny krążek w swojej kategorii, który ma do zaoferowania szybkie tempo, mocne riffy i ogólnie ostre granie. Jeśli ma się niskie wymagania, to płyta może nawet się podobać. Najlepiej samemu wybadać jak podziała na nas. Dla mnie to raczej produkt jednorazowego użytku.

Ocena: 5.5/10

sobota, 30 marca 2024

TERRAVORE - Spiral of Downfall (2024)


 Tyle rzeczy chciałbym opisać o nowej płycie Bułgarskiej formacji Terravore, ale jakoś jakby mowę mi odjęło i nie wiem co mam napisać. Wciąż chyba jestem w szoku, że wciąż można tworzyć takie płyty jak "Spiral Of Downfall". Terravore to nie jakaś tam banda amatorów, bowiem panowie grają od 2015r i już mogę się pochwalić dwoma krążkami. Znakomicie czują styl thrash metalu i nie dość, że czerpią garściami od najlepszych, to jeszcze brzmią świeżo i nadzwyczaj pomysłowo. Terravore brzmią agresywnie, drapieżnie, tak nieco surowo, ale wszystko kręci się w okół pomysłowych riffów, chwytliwych melodii. Stworzyli styl, który robi furorę i w tym szaleństwie jest metoda. Słowa to za mało. Tutaj trzeba działać, więc pierwsze co trzeba zrobić to odpalić "Spiral of Downfall".

Pierwsze z czego można zdać sobie sprawę, że frontowa okładka współgra z zawartością. Ten mrok da się wyczuć podczas słuchania, ale na szczęście nie przytłacza. Od pierwszych sekund serce potrafią skraść gitarzyści Ivan i Boiko. Panowie uzupełniają się i działają jak dobrze naoliwiona maszyna, która nie wymaga żadnych poprawek, modyfikacji. Można tych popisów słuchać godzinami i zachwyt jest taki sam. To nie jedyny atut tej płyty.  Wyjęte z lat 90 brzmienie dodaje smaczku i nadaje całości drapieżności i klasycznego wydźwięku. Jest jeszcze Kalin Bachavarov, który śpiewa agresywnie, zadziornie, na pograniczy death i thrash metalu. Pasuje do tej muzyki idealnie i odgrywa kluczową rolę. Wszystko jest na swoim, brzmi tak powinno brzmieć i płyta przez cały czas przyprawia o dreszcze i dostarcza niezapomniane przeżycia.

Ta intensywność, ta nieustanna seria mocarnych riffów, dawka chwytliwych melodii czy wciągających solówek jest urocza i stanowi o potędze zespołu. Terravore wymiata na tym albumie i definiuje styl thrash metalu. Tak powinno się grać ten rodzaj heavy metalu i wielu można brać przykład z nich. Tytułowy "Spiral Of Downfall" to wymarzone otwarcie płyty. Próba sił, wyraźny sygnał, że band gra na serio i nie zamierza brać tutaj jeńców. Brzmi to po prostu idealnie. Rozkład melodii, partii gitarowych i partii wokalnych. Dużo dobrego się dzieje, a ja się czuje jakbym odpalił "Coma of Souls" naszych czasów. Niby stonowane wejście mamy w "Poisoned Skies", ale to w sumie cisza przed burzą. Nie lekceważcie potęgi Terravore. Tutaj nabieramy rozpędu, dawkując nam emocje. Jak już wejdzie gitara, to już wiadomo że czeka nas kolejna jazda bez trzymanki. Riffy jak serwuje nam band to istna potęga thrash metalu. Kocham takie balansowanie na pograniczu heavy/thrash metalu. "Blue Brutality" band pokazuje, że melodie są dla nich bardzo ważne. Bez nich nie byłoby Terravore i ich przebłysku geniuszu. Nie jest też dla nich straszne wyjść po za komfort 4-5 minut. Prawie 7 minutowy "Black Tantra" to uczta przede wszystkim dla wszystkich fanów heavy metalu. Prosty, ponury motyw gitarowy przeszywa i zostaje z słuchaczem na długo. Cudo! "Propagandacide" to thrash metalowa łupanina, bez zbędnego ściemniania i owijania w bawełnę. Liczne przejścia, urozmaicenia to cechy "P.O.L" i momentami czuje się jakbym słuchał miks Anthrax i Kreator z czasów "Coma Of Souls". Brzmi to obłędnie, a band jeszcze nie skończył. Też troszkę więcej heavy metalowego zacięcia mamy w  rozpędzonym "Blunt Force Trauma", z kolei "Shattered" wyróżnia znakomita praca basisty. Na sam koniec 7 minutowy "Nostromo", który znakomicie podsumowuje całość. Tom taka wisienka na torcie i idealne zwieńczenie całości.

Tak powinien brzmieć thrash metal. Ta płyta ma wszystko, a nawet więcej. Definiuje ten gatunek i uwypukla to co najważniejsze w nim. Do tego pokazuje, jak ważne są partie gitarowe i chwytliwe melodie. "Spiral of Downfall" to płyta, która mogła ukazać się w latach 90 i wpasowała by się w jego trendy i konkurencje. W dzisiejszych czasach prezentuje się jak zaginiony klasyk tamtych lat.  Majstersztyk w swoim gatunku. Nie marnujcie już czasu i odpalajcie ten dynamit! Satysfakcja gwarantowana.

Ocena: 10/10

wtorek, 26 marca 2024

ACHELOUS - Tower of High Sorcery (2024)


 Macie ochotę na więcej świetnej muzyki? Nie macie dość płyt z górnej półki? Tych ostatnio jest pełno, a do tej listy należałoby wpisać najnowsze dzieło greckiej ekipy Achelous. Ich przygoda rozpoczęła się w 2011r i od tamtej pory wydali 3 wydawnictwa. Najnowszy zatytułowany "Tower of High Sorcery" ujrzał światło dzienne 22 marca tego roku i jak dla mnie to jest najlepsze dzieło greckiej formacji.

Warto zaznaczyć, że w 2022r powrócił do zespołu gitarzysta Haris Dinos, a sam band kontynuuje to co prezentował już wcześniej, czyli epicki heavy metal z nutką power metalu. Przede wszystkim w muzyce Achelous rządzi klimat, dostojność, rozmach, epickość, a w dalszej części melodie czy objawy przebojowości. Tak to już jest z tą grecką sceną metalową, to zawsze muzyka która ma przemówić do naszej duszy, ma podziałać na zmysły i stworzyć coś wyjątkowego. Greckie zespoły mają smykałkę do tego typu rzeczy. Warto wyróżnić utwory, gdzie pojawiają się goście. Nastrojowy, akustyczny "Pegan Fire" z gościnnym udziałem Anastasia Megalokonomou. Prawdziwa magia i niesamowity nastrój. Harry Conklin pojawia się w przebojowym i bardzo energicznym "Into The Shadows". Co za petarda! Z jednej strony klasycznie, troszkę może w kierunku us heavy/power metalu, ale z drugiej strony czuć powiew świeżości. Nie brakuje ciekawych i wciągających melodii, co potwierdza "Dragon Wings". Więcej mroku, ciężaru mamy w "Istar", gdzie band ociera się nawet o doom metal. Ileż energii i drapieżności ma w sobie rozpędzony "The Oath". Jest pazur, polot i przebojowość. Grecka formacja błyszczy i pokazuje w jak świetnej formie jest. Melodyjny, stonowany heavy metal można uświadczyć w majestatycznym "Tower of High sorcery", który przemyca patenty Black Sabbath z ery Tony Martina, coś z "Stargazer" Rainbow, czy Axela Rudi Pella, a wszystko polane sosem doom metalowy. Piękna rzecz! Epickość, rycerski charakter to atuty stonowanego "Fortress of Sorrow". Punktem kulminacyjnym jest 9 minutowy kolos w postaci "When the angels Bleed". To idealnie zwieńczenie całości i podsumowanie stylu i jakości jaki reprezentuje z sobą Achelous. Pięknie układa się w współpraca między gitarzystami. Brawo dla Mavrommatisa i Dinosa, że nie idą na łatwiznę i chcą stworzyć przepiękne melodie i złożone motywy gitarowe. Całości mocy i charakteru dodaje niesamowity głos Chrisa Kappasa. Gość sieje zniszczenie od pierwszych sekund.

Kto szuka prostych dźwięków, łatwo wpadającego w ucho heavy metalu, ten poczuje się zagubiony. Trzeba będzie dużo czasu i pracy, aby taki słuchacz poczuł potęgę tej płyty. Z kolei miłośnicy bardziej złożonej muzyki, gdzie nie ma oczywistych rozwiązań, jest próba stworzenia wyjątkowego klimatu i pewniej głębi. Ten poczuje się jak w domu. "Tower of high Sorcery" to płyta pięknych dźwięków, gdzie liczy się rozmach, epickość i otwarcie bram do innego świata. Sama okładka też jest magiczna i przykuwa uwagę. Na długo z nami zostaje w pamięci, jak i sama muzyka. Najlepsza płyta Achelous.

Ocena: 9.5/10

poniedziałek, 25 marca 2024

WHITECROSS - Fear no evil (2024)


 Fani hard rocka/aor i melodyjnego metalu mogą zacierać ręce, bowiem powrócił amerykański Whitecross, które swoje złote lata miał w latach 80 i 90. Band powstał w roku 1985 i w tym swoim złotym okresie wydali 8 albumów. Powrócili potem w roku 2020 i trochę to trwało zanim band zmajstrował nowy materiał. Dochodziło do zmian personalnych, gdzie dołączył nowy wokalista David Roberts. Na perkusji jest Michael Feighan, na basie Benny Ramos, zaś partie gitarowe to sprawka niezmordowanego gitarzysty Rexa Carrola, który jest w zespole od samego początku. Czas oczekiwania się skończył i jest w końcu nowy album zatytułowany "Fear No Evil" i jak dla mnie jest to najlepsze dzieło tej chrześcijańskiej formacji.

Wiele czynników się na to składa. Mocne wyraziste brzmienie, które uwypukla każdy dźwięk. Piękna i klimatyczna okładka, która zachęca by sięgnąć po owe wydawnictwo. Dobrze wyważone kompozycje, które potrafią zapaść w pamięci. Słychać, że band włożył sporo serca i potu w te kompozycje. Jest dobre balansowanie na pograniczu hard rocka i melodyjnego heavy metalu. Rex też przyłożył się i każdy dźwięk brzmi klasycznie, świeżo i z polotem. Melodie są trafione i urocze, zwłaszcza jeśli gustuje sie  w bardziej hard rockowym feelingu. No i jest jeszcze ten świetny i zadziorny głos Davida, który po prostu zachwyca. Potrafi odnaleźć się w balladach, bardziej ostrych kawałkach i potrafi przede wszystkim budować nastrój. Znakomity frontman.

Na co zwrócić uwagę słuchając płyty? Z pewnością energiczny "The way we rock" to taki wehikuł czas do lat 80. Coś z Krokus, coś z Dio można wyłapać w tym utworze, tak więc czysta klasyka. Oldschoolowo brzmi też "Lion of Judah" czy zadziorny "Man in the Mirror", które momentami przypomina twórczość Saxon. I najlepsze z całej płyty to  bez wątpienia ballada "Blind Man". Co za siła przebicia, co za świeżość i przebojowość. Kocham tego typu ballady. Prawdziwa perełka na płycie. Hard rockowy feeling dostajemy w prostym "29,000", gdzie znów położono nacisk na melodie i przebojowość. Końcówka płyty jest troszkę nudniejsza, ale i tak nie psuje to pozytywnego odbioru całego wydawnictwa.

Whitecross nagrał naprawdę udany album w kategorii hard rocka i znajdziemy tutaj zarówno mocniejsze i bardziej zadziorne utwory, jest też coś dla miłośników ballad, czy radiowych przebojów. Płyta zróżnicowana i jak dla mnie najlepsza w dorobku tej chrześcijańskiej formacji.

Ocena: 8/10

niedziela, 24 marca 2024

SAVAGE OATH - Divine Battle (2024)


 Amerykański Visigoth to stosunkowy młody zespół, ale już ma status kultowego, ma rzesze fanów i ich muzyka to coś więcej niż kolejny dawka epickiego heavy metalu. To jaki mają wpływ na kolejna pokolenia muzyków tego nie da się opisać.Najlepsze jest to, że muzycy tej grupy udzielają się w innych zespołach.Jamison Palmer błysnął w Blood Starr, a gitarzysta Leeland Campana teraz błyszczy z kapelą Savage Oath, która zrodziła się w 2018r. Iście gwiazdorski skład zebrał Savage Oath, bowiem oprócz Leelanda, mamy tu basistę Philla Rossa, którego znamy z Manilla Road czy Ironsword, na wokalu Brendan Radigan z Pegan Altar, no i Austin Wheeler na perkusji. Owocem tej współpracy jest debiutancki album zatytułowany "Divine Battle". Tak, to kolejny album w tym roku z serii "trzeba znać".

Każdy z muzyków odgrywa tu znaczącą rolę. Leeland dba o epicki wymiar partii gitarowych, o to żeby było pomysłowo, zadziornie i przede wszystkim epicko. Ten rycerski charakter daje o sobie znać niemal na każdym kroku. Zresztą już sama okładka daje sygnał, czego możemy się tu spodziewać. Sporo dobrej roboty robi też wokalista Brendan, którego głos idealnie pasuje do takiego grania. To wszystko przesiąknięte jest twórczością Manilla Road, Visigoth, czy Eternal Champion.

Na płycie znajdziemy 7 kawałków dających niecałe 45 minut muzyki. Płytę otwiera epicki i rozpędzony "Knight of the night". Jest bojowo, z rozmachem i te 7 minut szybko zlatuje, zwłaszcza kiedy band urozmaica swoje aranżacje. Tak się gra heavy metal i od razu czuć tą starą dobrą szkołę heavy metalu.  Podobne emocje wzbudza "Wings Of Vengeance" i znów dostajemy mocny, wyrazisty riff i wciągający refren. Klimat lat 80 jest i to kolejny atut tego wydawnictwa.  Nieco bardziej stonowane tempo dostajemy w ponurym "Blood For The King", choć tutaj czuję lekki spadek formy. To udany utwór, ale nieco ustępuje poprzednim. Kolejny killer na płycie to "Madness of the crowd", gdzie można wyłapać pewne elementy brytyjskiego heavy metalu. Dynamiczny kawałek, który ukazuje melodyjne oblicze zespołu. Tytułowy "Divine Battle" to taki nastrojowy utwór o lekkim balladowym zacięciu, z kolei "Savage Oath" też taki klimatyczny, nieco rozbudowany i pełen różnych smaczków. To bardzo dobre kompozycje, ale też czegoś mi tutaj zabrakło do pełnej ekscytacji.Troszkę takie uczucie jakby przesyt formy nad treścią.

Troszkę może i ponarzekałem, ale w ostatecznym rozrachunku "Divine Battle" to przemyślany i dojrzały materiał, który łapie za serce, zwłaszcza jeśli kochamy epicki heavy metal. Ten band ma wszystko by sięgać po najlepsze tytułu i być jednym z najlepszych. Debiutancki album robi furorę i wypada znacznie lepiej niż taki album Sentry.

Ocena: 9/10

sobota, 23 marca 2024

STORMHUNTER - Best Before : Death (2024)


 10 lat czekania na nowy album niemieckiej formacji Stormhunter. "An eye for an I" z 2014 r mocno zapadł mi w pamięci i często lubię do niego wracać. To jeden z najlepszych albumów Stormhunter, a to tym bardziej zaostrzało apetyt na nową muzykę od tej kapeli. Pewnie nie jeden fan heavy/power metalu zapomniał o ich istnieniu, ale w końcu są, powrócili. Jest "Best before: Death" i to album nr 4  w ich dorobku. Grają swoje, nie zapomnieli o wykorzystywaniu patentów running wild. Tylko niestety jakość już nie ta.

21 marca ukazał się nakładem MDD records  i album nagrał skład, który nagrał poprzedni album. Niestety jakość materiału jest kilka klas niżej niż ta z poprzedniej płyty. Nie ma może wstydu i totalnego gniota, który nie da się słuchać, bowiem nowy album to kawał solidnego heavy/power metalu z elementami running wild, ale nic ponadto. Jest specyficzny wokal Franka Urschlera, który jest nieodzownym elementem muzyki Stormhunter i nadaje jej charakteru. Duet gitarowy Muller/Ulrich grają solidnie i słychać chęci. Niestety za mało w tym świeżości i pomysłowości. Porcja riffów i melodii to oklepane motywy, które niczym nie zaskakują. Sama okładka i brzmienie też nie są w pełni dopracowane i też można było to zrobić lepiej. Słuchając płyty warto wyróżnić rozpędzony "Reaper", który momentami przypomina też twórczość Stormwarrior. Energiczny utwór, który szybko wpada w ucho i pokazuje, że ten band grać potrafi. Stonowany i bardziej zadziorny "Nightmare" to kolejny solidny kawałek, ale też brakuje tutaj dopracowania i jakiegoś elementu zaskoczenia. Na pewno warto pochwalić za przewodnią melodię w przebojowym "Death". To jeden z najciekawszych kawałków na płycie. Echa running wild znajdziemy na pewno w "Empty Shell" czy rozpędzonym "Vegabond". Dobrze prezentuje się też taki "War is peace", który mocno nawiązuje do niemieckiego heavy/power metalu.

Długo wyczekiwany album niemieckiego Stormhunter nie powala, nie rzuca na kolana i to niestety jest rozczarowanie. Wiadomo Stormhunter nigdy nie był jakimś zespołem z górnej półki, ale poprzednie wydawnictwo miało to coś i potrafiło porwać. "Best Before: death" to solidnie wydawnictwo, które zasługuje na uwagę. Zabrakło tym razem pomysłów i świeżego spojrzenia na gatunek heavy/power metalu.

Ocena: 6.5/10

piątek, 22 marca 2024

HAMMER KING - Kunig und kaiser (2024)


 
Podoba mi się tempo i jakość pracy jaką wykonuje niemiecki Hammer King. Ta niemiecka maszyna jest nie do zdarcia. Każdy kto taki rycerski heavy/power metal z wyraźnymi wpływami Manowar, Majesty, Hammerfall, Wizard czy Stormwarrior ten nie powinien przejść obojętnie przejść obok ich twórczości. Liderem grupy od samego początku jest Fredrick Fuchs, który odpowiada za partie wokalne i gitarowe. Już jego maniera wokalna imponowała mi jeszcze za czasów śpiewania w Ross The Boss. "Hailstorm" i "New Metal Leader" to świetne płyty, który są jakby preludium do Hammer King.  Ten band działa od 2015r a już nagrał 6 albumów i każdy z nich trzyma wysoki poziom. Nie inaczej jest z "Konig Und Kaiser".

Band nie kombinuje i robi to co im wychodzi najlepiej i to na co fani czekają. Kto zna ich po przednie płyty, ten wie co go czeka i wie że ta płyta wpadnie mu w ucho. W końcu Hammer king to spece od chwytliwych riffów, świetnych melodii i dużej dawki przebojowości. Klimatyczna, epicka okładka jest, soczyste, wyraziste brzmienie, do tego to wszystko co było na poprzednich płytach mieliśmy, tak więc widać że Hammer king trzyma się swojego planu, swojego stylu. Punktem wyjściowym w muzyce Hammer king jest bez wątpienia wokalista i gitarzysta Frederick Fuchs, który również z Gino Wilde tworzy duet gitarowy. Jego głos sprawdza się w takim graniu i to wiadomo nie od dziś. Płyta jak zwykle jest energiczna, zróżnicowania i przebojowa.

Po raz kolejny band zaczyna od mocnego wejścia. "Hailed by the hammer" to rasowy killer i chyba lepiej nie można było otworzyć tego krążka. Jest energia, jest drapieżny riff i przebojowy refren. Hammer King jednak wciąż w formie. Jak bym miał wskazać najlepszy utwór na płycie to wybrałbym "The Devil will i do", który momentami przypomina mi ostatnie poczynania Bloodbound, ale nie tylko. Sam rycerski refren ma coś z Wizard. Jednym słowem prawdziwy killer, który rzuca na kolana. Band zrobił to samo co Powerwolf, czyli nagrał kawałek gdzie wykorzystują swój ojczysty język. Tytułowy "Konig und Kaiser" o dziwo wypalił w takiej stylistyce. Marszowe tempo, ciężki riff i zaśpiewany po niemiecku refren, który buja i zapada w pamięci. Charles Greywolf maczał palce przy produkcji i stąd też pewne wpływy Powerwolf można gdzieś tam wyłapać. Coś z starego Hammerfall można wyłapać w dynamicznym "Future King". Udany jest też "War hammer" gdzie dostajemy prostą i łatwo wpadającą w ucho melodię. Więcej pazura i drapieżności ma w sobie na pewno "Devided We Shall Fall" i to również jeden z najciekawszych momentów na płycie. Nie rusza mnie jakoś specjalnie "Kings of Arabia" i lepiej wypada żywiołowy i prosty w swojej formule "I want Chaos".  Znalazł się tez bardziej epicki kolos w postaci "Gates of Atlantia". To udany kawałek, ale nie powalił na kolana. Brakuje mi tu świeżości, pomysłowości, takiego blasku jak z pierwszych płyt.

"Kunig und Kaiser" to płyta dynamiczna, zróżnicowana, przebojowa i w stylu do jakiego nas przyzwyczaił Hammer king. Czego zabrakło to z pewności jakości z pierwszych płyt. Czuć ten lekki spadek formy. Nie zmienia to faktu, że trzeba znać nowe dzieło Hammer king. Znają się na rzeczy i wiedza jak porwać tłumy fanów heavy/power w rycerskiej formie.

Ocena: 8/10

czwartek, 21 marca 2024

CAPTAIN HAWK - Ghost of The Sea (2024)


 Kocham tematykę związaną z piratami, morskimi przygodami, czy też wszelkie różne mity. To też mam słabość do Running wild i tym podobnych zespołów, lubię też serię "Piraci z Karaibów". Nie mogłem przejść obojętnie obok projektu muzycznego Captain Hawk. To projekt muzyczny zainicjowany przez Eline Englezou i Boba Katsionisa. Należy to potraktować jak rock/metalową operę, gdzie liczą się bogate ozdobniki, rozmach, a potem cała reszta. Oczywiście mamy gości, mamy wszystko to co jest ważne w takiej metalowej operze. Mogłoby się wydawać, że z automatu czeka na coś wyjątkowego. Czy faktycznie tak jest?

Wśród gości pojawiają się : Yiannis Papanikolaou, Stratis Steele, Marios Karanastasis, Christos Kounelis czy Mike Liva. Wszystko skupia się w okół greckiej sceny metalowej, więc powinna być muzyczna euforia i rozłożenie na czynniki pierwsze. Niestety nic z tych rzeczy nie ma miejsca. Więcej tutaj grania pod taki therion, czy coś pokroju Avantasia, a za mało konkretnego power metalowego ognia. Wpływy Running wild są znikome i bardziej to jest skierowane do tych co lubią bardziej symfoniczne granie i takie bardziej nastawione na filmowy klimat fantasy.

Był pomysł na coś ciekawego, jednak zabrakło precyzji, dopracowania i heavy metalowego pazura. Strasznie to wszystko takie nijakie i łagodne. Okładka może i miła dla oka, samo brzmienie też nie irytuje, ale brakuje tego heavy/power metalowego ognia.

Taki otwierający "Northern Winds" miał być chyba epicki i taki marszowy. Brzmi to jak gorsza wersja takiego Alestorm. No nie chwyta to i za mało heavy metalowego pazura w tym. Plus za piracki klimat, który jest chyba jedyną mocną stroną wydawnictwa. Tam gdzie mógł być przebój, tam dostajemy średni i mało wyrazisty utwór w postaci "In the Captains Quarters". Nie pomagają tu nawet folkowe elementy. Słaby i taki bardziej komercyjny jest "Ghost of The Sea" i to tylko pokazuje nie moc tego projektu. Poruszenie następuje w "Diamonds, Emeralds & Rubies" i  w końcu jakaś porywająca melodia i coś zaczyna się dziać. Brakuje może trochę mocy i pazura, ale utwór i tak wypada lepiej niż większość koszmarków na płycie. Pozytywne emocje wzbudza również "Coming Home", który ma iście piracki refren. Znakomicie uchwycono tutaj piracki klimat i może w przyszłości jest dla nich nadzieja.

Pomysł był i to słychać. Tylko jakieś to wszystko rozlazłe, nijakie i bez ikry. Plus za piracki klimat i kilka tam ciekawych momentów. Całościowo niestety wieje nudą i raczej nie jest to płyta, do której się chce wracać. Nic trzeba poczekać aż wyda coś Running Wild czy Blazon stone.

Ocena: 3.5/10

niedziela, 17 marca 2024

LUTHARO - Chasing Euphoria (2024)


 Nie jest tak łatwo zaszufladkować muzykę kanadyjskiego zespołu Lutharo do konkretnego gatunku. Słychać w ich muzyce  melodyjny heavy metal, na pewno power metal, a najwięcej znajdziemy tutaj elementów melodyjnego death metalu czy thrash metalu. Na pewno przoduje w tym wszystkim melodyjność, chwytliwe melodie i dość charyzmatyczny głos Kristy Shipperbottom. To wszystko sprawia, że najnowsze dzieło tej formacji zatytułowane "Chasing Euphoria" stanowi pozycję godną uwagi. Płyta ukazała się 15 marca nakładem Atomic Fire Records.

Punktem wyjście w muzyce Lutharo jest bez wątpienia wokalista Krista, która potrafi śpiewać delikatnie, bardziej zmysłowo i melodyjnie. Potrafi też być bardziej agresywna, ocierając się o manierę bardziej death metalową. Ciekawy wachlarz możliwości i nadaje zespołowi sporo mocy i charakteru. Z kolei za chwytliwe melodie, niesamowitą dynamikę i drapieżność w partiach gitarowych odpowiada Victor Bucur. Jego praca na tym albumie zachwyca. Jest zróżnicowanie, balansowanie między agresją, a melodyjnością. Ta mieszanka nie przytłacza, a wręcz daje sporo możliwości.

Nie wszystko może wyszło idealnie, bo są słabsze momenty."Time to Rise" jeden z takich nijakich momentów. Na początku płyty mamy "Reapers Call", który  w pełni pokazuje potencjał grupy. Jest szybko, jest zadziornie i z polotem. Prawdziwe "wejście smoka". Na dzień dobry mamy hicior, który zapada w pamięci. Więcej agresji, melodyjnego death metalu można uświadczyć w "Ruthless Bloodline", który imponuje dynamiką i drapieżnością. "Born To Ride" czy "Bonded to the blade", przemycają sporo elementów power metalu i brzmi to naprawdę dobrze. Słychać gdzieś tam echa Huntress, czy unleash the Archers. Mamy jeszcze przebojowy "Creating the King" z niezwykłą chwytliwą melodią przewodnią. Świetnie buja też energiczny i taki bardziej power metalowy "Paradise or Parasite" i tutaj bez wątpienia błyszczy nam wokalistka. Ma ciekawy głos, który napędza cały materiał. Jest jeszcze 7 minutowy killer w postaci "Freedom of the Night", który znów przemyca patenty z różnych gatunków. Band miesza, ale nie wychodzi z tego nijaka papka. Wszystko spójne i miłe w odsłuchu.

Intrygująca wokalistka, pomysłowe partie gitarowe, duża dawka energii, chwytliwych melodii i znakomite balansowanie między różnymi gatunkami. Nowy album Luthero wypada korzystniej niż debiut i jest to jeden z ciekawszych albumów roku 2024, który warto posłuchać i znać.

Ocena: 8/10

sobota, 16 marca 2024

ECCLESIA - Ecclesia Millitans (2024)


 Czas na wyznanie swoich grzechów. Band o nazwie Ecclesia nic mi nie mówiła do tej pory. Jakoś nie trafiłem na ich debiutancki album z 2020r. Może to też wynikać z tego, że nie zagłębiam się aż tak w scenę doom metalu. Mój wina, moja wina, bardzo wielka wina. Czas się na wrócić. W poszukiwaniu nowych doznań natrafiłem na intrygującą okładkę francuskiego zespołu Ecclesia i ich najnowszego albumu "Ecclesia Millitans". Piękna rycina, która daje wyraźny sygnał, że to nie jedna z wielu płyt, nie jakiś tam produkt masowy. Naczytałem się też sporo pozytywnych opinii na temat tej płyty, więc wiedziałem że to jest ten moment by przyjrzeć się francuskiemu Ecclesia, który działa od 2016r.

Nie tylko wyjątkowa, nie tuzinkowa i intrygująca okładka potrafi zachwycić. To dopiero początek. Samo brzmienie jest mocne, zadziorne i współgrające z stylem kapeli. Nie ma mowy o wpadce. Sam band ma pomysłowe logo i w zasadzie pomysł na styl jak i swój image. Coś w stylu może i Ghost, może też gdzieś tam coś z Powerwolf ale to inna para kaloszy, inna liga. Przebrani za kapłanów, kryjąc swoją tożsamość dodaje tylko tajemniczości całości. Conrad The Inquisitor i The witchfinder general to gitarzyści, którzy stawiają na różnorodność, na pomysłowość, ale i melodyjność. Chcą zaskakiwać, tworzyć coś świeżego i złożonego. Panowie wygrywają cuda i na długo te partie gitarowe zostają z słuchaczem. Mroczny klimat też dodaje uroku całości. Nie można też zapomnieć o wokaliście Arnhwalda R, który nadaje całości drapieżności i heavy metalowego pazura. Daje czadu i robi niezłe show. Miłym dodatkiem są organy kościelne, który odgrywają kluczową rolę. Czyni z nich wyjątkowych i takich idących swoją własną drogą. Przypomina to momentami Apostalica czy Powerwolf, choć te zespoły grają co innego.

Kocham to uczucie, kiedy się czuje że muzyka zawarta na płycie to coś więcej niż skupisko dźwięków, coś więcej niż tylko zlepek gitar, partii wokalnych, melodii. Miło jest czuć, kiedy się czuje jakby muzyka tworzyła w okół nas inny świat, przenosiła nas do innego wymiaru i czarowała niepowtarzalnością. Ecclesia to właśnie coś więcej. Samo intro "Vade Retro" brzmi jakby miało budzić grozę i nie pokój. Ciarki przechodzą na samą myśl. Czy można lepiej przekonać do siebie potencjalnego słuchacza niż mocnym, heavy metalowym uderzeniem? Taki właśnie jest "If She Floats". Jest pokaz mocy, potęgi i pomysłowości zespołu. Czysta perfekcja. Doom metal daje o sobie znać w stonowanym, posępnym "Et cum Spiritu Tuo". Nie brakuje tutaj przebojowości czy melodyjności. Kościelne klawisze tworzą niesamowity klimat i każdy element stanowi część układanki. "Antecclesia" już bardziej rozbudowany, bardziej stonowany, ale również taki  z nutką progresywności. Tytułowy "Ecclesia Millitans" to już ukłon w stronę heavy metalowej przebojowości. Band w tej stylistyce również sieje zniszczenie. Przypomina mi się momentami genialny Sorcerer. Klimat grozy pojawia się w "The exorcism". Budowanie napięcia, piękne ozdobniki, świetna praca gitar i te klawisze otaczające nas  z każdej strony. Magia. "Redden The Iron" i tutaj znów brawa za pomysłowy riff, który czerpie garściami z lat 70 czy 80. Gregoriańskie chóry, niepokój, narastający niepokój to jest początek znakomitego "harvester of Sinful Souls". Nie trzeba być fanem doom metalu żeby odpłynąć przy tych dźwiękach. Co za perełka i niesamowity klimat. Kocham takie dźwięki. No i mocne zwieńczenie klimatycznym outrem w postaci "Quis ut deus'.

Niezapomniane doznania i to uczucie że przeżyło się coś wyjątkowego, coś co zmienia nas na zawsze. Muzyka zaprezentowana przez francuski Ecclesia to coś więcej niż kolejna dawka heavy metalu, to płyta która przenosi nas do innego wymiaru, która wzbudza niepokój strach, a zarazem dostarcza euforii i szoku, że można tak grać. Owacje na stojąco i nie dziwię się, że ktoś gdzieś pisał że to jest płyta roku. Mocna rzecz i za zadanie domowe niech każdy posłucha tej płyty. Mam nadzieję, że i wasze życie odmieni.

Ocena: 10/10

SENTRY - Sentry (2024)


 Kiedy odszedł Mark Shelton, to wraz z nim umarł Manilla Road. No, ale nie jest to koniec dla pozostałych muzyków. Basista Phill Ross, wokalista Bryan Patrick i perkusista Neudi powołali w 2019r do życia band o nazwie Sentry. Do zespołu dołączył gitarzysta Kalli Coldsmith, którego kojarzyć można z muzyki Savage Grace czy Masters of Disguise.  Debiutancki album "Sentry" to muzyka skierowana do maniaków Manilla Road, a najbardziej do fanów heavy/doom metalu.

Wokół płyty będzie szum, tylko mam wrażenie, że bardziej ze względu na nazwiska i historię muzyków.  W muzyce Sentry dominuje mrok, dominuje doom metal i dużo tutaj jest z muzyki Candlemass. Jasne, że znajdą się też wpływy Manilla Road, ale nie ma tego błysku geniuszu, nie ma tej jakości. To co znajdziemy tutaj to kawał solidnego grania, które niestety nie powala na kolana. Wszystko jest zachowawcze i zagrane tak trochę bez polotu, przekonania i wiary że może powstać coś z tego wielkiego. "The Haunting" potrafi oczarować mrocznym klimatem, z kolei otwieracz "Dark Matter" dostarcza nam mocy i zadziorny riff. Jednym z najciekawszych kawałków na płycie jest 7 minutowy "Valkyries" gdzie w końcu słychać pomysłowość, dbałość o detale i chęć zaskoczenia słuchacza. Pozytywnie też wypada "Awakening", gdzie można poczuć klimat grozy i jeszcze większą dawkę doom metalu. Warto też pochwalić band za "Black Candless" , gdzie mrok i ciekawe partie gitarowe tworzą coś naprawdę godnego uwagi. Taki heavy/doom metalu to ja mogę słuchać.

Ciekawe czy gdyby był to band bez tak bogatej historii, bez tych znanych nazwisk czy byłby taki szum w okół tej płyty? Raczej nie. Sam album solidny i dobry w odsłuchu. Jednak nie porusza, nie intryguje, nie powala na kolana. W podobnej kategorii lepiej posłuchać co wyprawia The Ecclesia na swoim nowym albumie. Od razu można poczuć różnicę. Sentry nagrał solidny album w klimatach heavy/doom metalu z elementami manilla road i candlemass.

Ocena: 6/10

EMBRACE OF SOULS - Forever part of me (2024)


 
Jednak nazwisko Giacomo Voli wiele znaczyło dla muzyki włoskiego Embrace Of Souls. Na debiutanckim krążku ten band błyszczał, szokował i imponował.  Zaprezentowali wtedy podniosły, melodyjny symfoniczny power metal, który miał coś z Rhapsody, ale w żadnym wypadku nie był kopią. Zamiast Giacomo, zaproszono do współpracy dwa głosy. Męski - Giacomo Rossi i żeński - Agata Aquillina. Czar gdzieś prysł, choć band na swoim drugim albumie zatytułowanym "Forever part of me" gra podobną muzykę i w dalszym ciągu zostajemy w power metalu.

Wokalnie, ten duet jest jakiś mało wyrazisty. Próbują wypełnić lukę po Voli, ale jakoś się nie da. Pomimo tego, że pan Rossi dwoi się i troi by wypełnić brak obecności lidera Rhapsody Of fire. Styl śpiewania gdzieś tam podobny, tylko że nowy nabytek Embrace of Souls nie ma takiej mocy, siły przebicia. Stylistycznie to oczywiście słychać kontynuację z debiutu, ale jakość już nie ta. Słychać spadek formy.

Klimatyczna okładka, takie soczyste, dopieszczone brzmienie to jest zawsze mocna stron włoskich ekip. Materiał może nie jest równy, ale ma kilka ciekawych momentów i całościowo też wypada całkiem dobrze. Nie ma mowy o gniocie. Już sam  "Tame my storm" całkiem pozytywnie nastraja. Jest power metal, jest przebojowo, więc nie ma tragedii. Pomysł może i był w "My blade will fall on you" tylko że jakoś wokalnie troszkę się to gryzie z warstwą instrumentalną. "Our new Life" to przerost formy nad treścią. "Ethernal Heart" to prosty power metalowy hicior, który momentami przypomina twórczość Stratovarius czy Sonata Arctica. Jeden z najciekawszych kawałków na tej płycie. Dalej jest pełno solidnych kawałków jak "Through the dark" czy "Forever part of me", ale jakoś żaden nie zachwyca w 100 % i niczym specjalnym się nie wyróżnia. Zamykający "Flashback" też wydłużony na siłę i na pewno można było to streścić do 5 minut.

Nie ma efektu "wow" z pierwszej płyty, nie ma już takiej klasy materiału, choć band się bardzo stara, żeby zbliżyć się do poziomu z debiutu. Brak głosu Rhapsody wyczuwalny, ale największy problem tkwi w samych kompozycjach. Zabrakło pomysłów na intrygujące i godne zapamiętanie utwory. Powstał tylko solidny power metalowy album.Szkoda.

Ocena: 7/10

LORDS OF BLACK - Mechanics of Predacity (2024)


 Rok bez muzyki Ronnie Romero to rok stracony. Wiem, że gość pojawia się wszędzie, wiem że dla niektórych już przejadł się. Póki idzie za tym jakość, to nie mam nic przeciwko Ronniemu. To jeden z najlepszych wokalistów młodszego pokolenia. Przypomina manierę moich ulubionych wokalistów i potrafi oddać klimat właśnie Rainbow czy Dio. No ma to coś i nawet z marnego kawałka potrafi wyczarować cudo. W roku 2023 wydał udany solowy album i genialny debiut Elegant Weapons. Czas wrócić do macierzystej kapeli,czyli Lords of Black.  Na scenie są już 10 lat i przez ten czas wydali łącznie 6 albumów i każdy z nich to istny majstersztyk w kategorii melodyjnego heavy/power metal z nutką progresywności. Nie zawiedli i zawsze dostarczają muzykę najwyższych lotów. W przypadku "Mechanics of Predacity" nie jest inaczej. Jak oni to robią?

Miło jest widzieć, że band nie kombinuje i dalej gra swoje. Dalej jest to mieszanka progresywnego heavy metalu i power metalu. Wszystko utrzymane w mrocznym klimacie, z pomysłowymi melodiami i taką gracją i finezją w partiach gitarowych. Ta muzyka ma szokować, imponować, rzucać na kolana i inspirować. Ma zostać z słuchaczem na dłużej. Tak było i tak dalej jest. Lords Of Black nie boi się złożonych konstrukcji, ukrytych smaczków i budowania napięcia. Trzon tej formacji to oczywiście Ronnie o niesamowitym głosie i uzdolniony gitarzysta Tony Hernando, który jest wstanie zagrać nam wszystko.

Nowy materiał ma wszystko. Stonowane kompozycje, bardziej energiczne, czy też zadziorne, a nawet epickie. Każdy znajdzie coś dla siebie i choć każdy utwór to osobna przygoda, to całość jest jednocześnie bardzo spójna. Bije z tego albumu świeżość, pomysłowość. Niby człowiek co nas czeka, a i tak jest zaskoczenie i szok. Wielkie brawa.

Płyta zawiera 10 kawałków. 10 perełek, 10 killerów, 10 niesamowitych doznać. Każdy z nich zasługuje na osobną recenzję.

"For what is owed to us"
- Imponuje mrocznym, akustycznym wejściem gitary. Takie to trochę na miarę thrash metalu. Budowanie napięcia jest imponujące. Utwór szybko nabiera mocy, agresywności i przebojowości. Lata lecą, a Lords of Black się nie starzeje. Klasyk!

"Let the nightmare Come" - znakomity przykład, że można grać nowocześnie, z pazurem, mrocznie, a zarazem pozostawać wiernym klasycznym rozwiązaniom. No i to balansowanie między przebojowością i mrocznym klimatem.

"I want the darkness to Stop" - znów spokojne, mroczne wejście, a przy tym znakomite budowania napięcia. Lords of Black robi to z gracją, niezwykłą pomysłowością. Utwór buja, ocierają się takie nieco klasyczne, rockowe zacięcie. Piękno to brzmi, choć nie ma tu szybkiego tempa i jakiegoś mocnego riffu. Czarodzieje!

"Let it Burn" - Ronnie śpiewa agresywnie, a sam utwór bardzo zadziorny i mroczny. Tutaj band zabiera nas w takie klasyczne granie i nawet coś z Dio można tu i ówdzie usłyszeć.

"Can we be heroes again" - tym razem coś innego. Taki lekki, nieco bardziej rockowy kawałek i nawet w tej stylistyce Lords of Black wypada bez błędnie. Niech przepiękne popisy gitarowe Tony'ego i nastrojowy refren same przemówią.

"Crown of Thorns" - 7 minut hołdu dla Black Sabbath i Dio. Jak mocarnie brzmi tutaj sekcja rytmiczna. Posępny bas, mocne uderzenie perkusji i tajemniczy Ronnie Romero. Na takie kompozycje zawsze warto czekać latami. Nie często tworzy się takie majstersztyki.

"Obsession of the mind"
- można poczuć progresywność, można wyłapać elementy bardziej rockowe. Utwór kryje sporo smaczków i mimo nieco innej stylistyki to sieje zniszczenie.

"Build the Silence" - to o dziwo nie jest ballada. Znów kawałek z średnim tempem i takim klimatem wyjętym z lat 80. Ronnie znakomicie sprawdza się w takim graniu na pograniczu heavy metalu i hard rocka. Cudo!

"A world thats Departed" - to niesamowita podróż, która trwa 11 minut. Kolos z prawdziwego zdarzenia, który jest niczym rollecoaster. Od szybkiego tempa, aż po wolne, nawet nieco balladowe. Bardzo złożony utwór, który pokazuje

"Born out of Time" - jak kończyć to w wielkim stylu i z wykopem. Na koniec mamy power metalową petardę. Band postawił na szybkość, na agresywny riff i brzmi to obłędnie.

Lords of Black nie daje powodów do narzekania, nie daje powodów, żeby ich skarcić. Grają bez błędnie, tworzą muzykę z górnej półki, która zachwyca, porusza, na długo zostaje z słuchaczem. Intryguje jakością, stylem i pomysłowością. Jeden z nielicznych zespołów, które grają na tak wysokim poziomie przez tyle lat. "Mechanics of Predacity" to kolejny klasyk w dyskografii Lords of Black. Specjaliści w swoim fachu.

Ocena: 10/10


piątek, 15 marca 2024

AARDVARK - Tough Love (2024)


 Pewno mało kto uwierzy, ale "Tough Love" to nowość w kategorii heavy metalu i hard rocka. Pewnie nie jeden maniak dałby sobie rękę uciąć, że to zaginiony krążek z lat 80. Okładka właśnie taka jest. Oldschoolowe logo, prosty motyw okładki rodem z płyt Accept czy Scorpions, no i ten kicz bijący z tej okładki. Prawdziwe cudo i normalnie chce się sięgnąć po debiutancki album australijskiej formacji Aardvark, który powstała w 2021r.  Nie tylko okładka odsyła nas do lat 80, ale i sama muzyka.

To pozycja skierowana do tych, co kochają proste dźwięki, mało wyszukane riffy i łatwo wpadające w ucho refreny.  Na próżno tutaj szukać świeżość, czy oryginalność. Band idzie wydeptaną ścieżką i powielają sprawdzone schematy. To jest spory minus, bo ta wtórność na dłuższą metę usypia czujność słuchacza i trochę nawet nuży. Solidny heavy metal z nutką hard rocka to jest to co dominuje na debiutanckim krążku "Tough Love". Duet gitarowy Vaark/Wilcox gra solidnie i trzyma się określony ram, przez co też niczym nie zaskakują. Słabym ogniwem jest wokal Vaarka, który jest taki trochę nie okiełznany i obdarty z techniki.

Solidny jest otwieracz "Ankh", choć trochę za długi i takie nieco oklepany. Lepszy jest nieco hard rockowy "Tough Love", który nasuwa na myśl stary Accept czy scorpions. Dobra rzecz, która wpada w ucho.Podobne emocje wzbudza prosty i taki oldscholowy "Fire". Jednym z najciekawszych kawałków na płycie jest ocierający sie speed metal jest "Destructor". Wokal strasznie męczy w "Fight Back", zaś "Killer" mocno nawiązuje do NWOBHM. Pozytywnie też wypada zamykający "Too old to cry", gdzie band postawił na melodyjny riff i bardziej wyraziste granie. Dobrze się tego słucha, choć dalekie to od ideału.

Duży plus za okładkę, za klimat lat 80 i kilka solidnych dźwięków. Nie ma tu nic odkrywczego i jakość też pozostawia sporo do życzenia. Jednak Aardvark prezentuje solidny materiał, który da się słuchać i nie raz pokazuje, że stać ich na jakiś ciekawym motyw czy melodię. Warto posłuchać, zwłaszcza jeśli nie ma się wygórowanych oczekiwań.

Ocena: 5.5/10