piątek, 23 lutego 2018

AXEL RUDI PELL - Knights call (2018)

Czy można od przeszło trzech dekad grać swoje i nie ulegać trendom? Czy można nagrać 17 albumów i utrzymać przy tym swój styl, a co najważniejsze poziom artystyczny? Niemiecki wioślarz Axel Rudi Pell jest żywym dowodem na to, że jest to możliwe. 57 letni muzyk zaczynał w szeregach Steeler, a od roku 1989 sukcesywnie realizuje swoją solową karierę. Skład się zmieniał, ale od kiedy w kapeli jest wokalista Johnny Gioeli to band błyszczy i to pod każdym względem. Od 2013 w składzie jest perkusista Bobby Rondinelli znany z Rainbow to styl Axela jeszcze bardziej się ustabilizował. Axel przyzwyczaił nas już do swojego stylu i nigdy nie zdecydował się na zmiany czy eksperymenty, stawia na klasyczny melodyjny heavy metal z domieszką hard rocka. Cały czas axel inspiruje się Rainbow, Led zepellin czy Black Sabbath. Na 17 albumie zatytułowanym "Knights call" mamy to wszystko co na ostatnich płytach i pod względem stylu czy przebojowości przypomina nieco "Black Moon Pyramid" czy "The crest". Takie stanowisko oznacza jedno, a mianowicie to że jest to najlepszy album od czasów "Circle of the oath". Zresztą już sama okładka frontowa przywołuje na myśl właśnie wspomniany "The Crest". Niby nic nowego nie ma w "Knights Call" to jednak ta muzyka wciąż cieszy i dostarcza sporo frajdy.

Jeśli chodzi o płyty Axela Rudi Pela to zawsze mamy ten sam schemat. Na starcie pojawia się klimatyczne intro, gdzie jest budowane napięcie. Instrumentalny "The medival overture" brzmi znajomo i nie ma tutaj nic nowego. Czy ktoś oczekiwał czegoś innego? Wątpię.  Jeżeli chodzi o drugie kompozycje to Axel zawsze stawia na petardy. Tak o to wkracza "The wild and the young", który imponuje szybkim riffem i energicznym tempem. Utwór brzmi podobnie do "Too late" i to jest dobra cecha. Plusem tego albumu jest duża ilość partii klawiszowych rodem z płyt Rainbow, czy Deep Purple. Dobrze to uwydatnia "Wildest Dreams", który ma nieco hard rockowy feeling, ale też i sporo mocy  w partiach gitarowych. Utwór przypomina mi nieco erę "Black Moon Pyramid", a to dobry znak. Axel potrafi stworzyć prawdziwe hymny rockowe jak  "Rock the Nation"  na albumie "Mystica" i na nowym albumie znów mamy tego typu kawałek. "Long Live Rock" to prosty i chwytliwy kawałek, który nieco momentami nasuwa twórczość Scorpions. Jednak nie ma się co oszukiwać,  bowiem to klasyczny axel Rudi Pell. Zadziorność, hard rockowy feeling i klimat lat 80. W takiej stylizacji Johny też świetnie wypada, w końcu spełnia się też w hard rockowym bandzie o nazwie Hardline.Marszowe tempo i zadziorny riff w "The crusaders of Doom" nasuwają na myśl "Dreaming Dead" czy Black Sabbath za czasów Tony Martina.  Utwór trwa ponad 8 minut i wcale nie nudzi, wręcz przeciwnie. Co może się tutaj podobać to mroczny klimat i takie ponure tempo. Znów Johnny nadaje utworowi odpowiedniego charakteru i pazura. W środkowej części utwór zostaje przyozdobiony klimatycznymi solówkami.  Klawiszowiec Ferdy ma sporo roboty na nowym albumie i kolejnym jego popisem na krążku jest "Truth and Lies", który jest hołdem dla Rainbow. Bardzo melodyjny kawałek o hard rockowym feelingu. Jeden z największych hitów na płycie. Axel również słynie z pięknych, wzruszających ballad i znakomicie potwierdza to podniosły "Beyond The Light". Kolejnym mocniejszym utworem na płycie jest "Slaves on the run", który stylistycznie nawiązuje do drugiego kawałka z tej płyty. Do grona tych zadziorniejszych utworów śmiało można też zaliczyć energiczny "Follow the sun". Niezwykle dynamiczny i żywiołowy kawałek, który ukazuje to co najlepsze w stylu Axela. Na sam koniec jak zwykle Axel zostawia to co najlepsze. Tym razem gitarzysta zabiera nas w znane nam rejony z "Black Moon Pyramid".  Na warsztat wzięto "Kashmir" Led Zeppelin i kultowy "Stargazer" Rainbow i w efekcie wyszedł klimatyczny "Tower of Babylon". Główny riff, który nasuwa arabskie klimaty jest tutaj naprawdę urokliwy i rzuca na kolana. Axel tutaj wspina się na wyżyny swoich umiejętności, a Johnny swoim stylem momentami przypomina samego Ronniego Jamesa Dio. Sama końcówka utworu to wypisz, wymaluj "Stargazer", a to mnie bardzo cieszy.

Werdykt może być jeden. Płyta jest dopracowana i pełna przebojów. Jak przystało na Axela jest klimatycznie i bardzo zróżnicowanie. Mamy balladę, mamy kolosy i petardy. Axel nagrał znakomity album, który bije "Game of Sins" czy "Into the Storm", które nie są złymi albumami. Stylistycznie "Knights Call" nasuwa takie albumy jak "Black Moon Pyramid" czy "The crest". Jeden z kandydatów do płyty roku? Jakże inaczej.

Ocena: 10/10

ALMANAC - Kingslayer (2017)

Victor Smolski to gitarzysta, którego nie trzeba nikomu przedstawiać.  Dał się on poznać jako pracowity gitarzysta Rage, który ma swój styl. Idealnie odzwierciedla jak brzmi niemiecki, toporny heavy metal. Od kiedy nie jest już w Rage ma swój band o nazwie Almanac. Oczywiście kontynuuje on tam wszystko to co prezentował w Rage. Tak więc nie brakuje typowego mrocznego, ciężkiego topornego heavy metalu, czy power metal. W muzyce Almanac można znaleźć też pochodne patenty z Lingua Mortis Orchestra, który tworzył również z muzykami Rage. Debiut w postaci "Tsar" odniósł spory sukces, to też były spore oczekiwania wobec najnowszego dzieła w postaci "Kingslayer". Rok przerwy nie wybił muzyków ze swojego stylu i poziomu. Mamy to wszystko co na debiucie, ale w bardziej rozwiniętej formule i jeszcze na wyższym poziomie. Gitarzystę dalej wspiera Jeanette Marchewka z Lingua Mortis Orchestra, Andy B. Franck z Brainstorm i David Reedman z Pink Cream 69.Otwierający "Regicide" to taki stary poczciwy Rage, jaki kochamy. Jest toporność, mrok i zadziorność. Więcej euforii wzbudza rozpędzony i melodyjny "Children of The sacred path", który można porównać do dokonań Voodoo Circle czy nawet Dio. Jest to taki bardziej klasyczny kawałek. Niezwykły klimat otacza słuchacza w przebojowym "Guilty as charged". Atutem tego utworu jest chwytliwy motyw i ostre partie gitarowe. W "Hail to the King" jest więcej symfonicznych patentów, więcej hard rockowej maniery i do tego dochodzi bardziej epicki wydźwięk. Na płycie dominuje power metal i to można dostrzec w rozbudowanym"Kingdom of the blind",chwytliwym "headstrong" czy agresywniejszym "Red flag". Soczyste brzmienie, urozmaicony skład i kompozycje sprawiają, że znów Almanac nagrał bardzo ciekawe i wciągające wydawnictwo. Warto znać!

Ocena: 8.5/10

wtorek, 20 lutego 2018

ANNIHILATOR - For the demented (2017)

Jeff Waters to ikona thrash metalu i od 1984 sukcesywnie działa wraz z swoim zespołem Annihilator, który odegrał kluczową rolę w speed metalu i thrash metalu. Melodyjne solówki, złożone riffy, duża dawka speed metalu i technicznego thrash metalu to znak rozpoznawczy tej formacji. Skład się zmienia, wiele osób się przewija a Annihilator dalej funkcjonuje i ma się dobrze. Mamy rok 2017 i ze starego składu został tylko Jeff Waters, który pełni rolę wokalisty, gitarzysty i kompozytora. Spełnia się w tych rolach, a najnowszy album "For the demented" jest niezwykle solidny i przykuwa uwagę. Album sporo zyskuje, zwłaszcza kiedy jest się fanem Overkill czy Megadeth. Z tym ostatnim zespołem jest najwięcej skojarzeń na nowym albumie. Jeff śpiewa niczym sam Dave, a riffy które słychać są niczym wyjęte z twórczości Megdaeth. Jest dużo techniki, złożonych motywów i bardziej wyszukanych melodii. Annihilator nagrał wyjątkowo wciągający i dynamiczny album, który oczarowuje klimatem i aranżacjami. Otwierający "Twisted Lobotomy" jest drapieżny, agresywny, ale słychać, że postawiono na techniczny aspekt thrash metalu. Ciekawy riff i niezwykłą melodyjność mamy w zadziornym "One to kill". Tak więc mamy bardzo mocne otwarcie krążka. Nutka punkowego charakteru mamy w klimatycznym "For the demented". W "Pieces of You" nie brakuje balladowych zacięć, zaś "The demon You know" porywa heavy metalowym charakterem. Jednym z mocniejszych utworów na płycie jest energiczny "Phanthom Asylum", który wciąga mrocznym klimatem i agresywnością. Dalej mamy bardziej rockowy "The Way"i przebojowy "Not all there". W zasadzie ciężko się do czegoś przyczepić, bo Jeff stworzył kolejna perełkę w swojej bogatej dyskografii. Płyta na pewno przypadnie do gustu fanom "Dystopia" Megadeth.

Ocena: 8.5/10

niedziela, 18 lutego 2018

VISIONS OF ATLANTIS - The deep & the dark (2018)

Austria kryje sporo ciekawych zespołów, a jednym z tych najciekawszych jest bez wątpienia Visions of Atlantis. Jest to band, który działa od 2000r i dał się poznać jako specjalista w graniu symfonicznego heavy/power metalu. Na swoim koncie mają już 6 albumów, a na najnowszy zatytułowany "The deep and the dark" przyszło czekać fanom 5 lat.  Choć na przestrzeni lat skład kapeli się zmieniał, to jednak kapela pozostała wierna swojemu stylowi. Dalej jest to energiczny i melodyjny symfoniczny power metal, w którym słychać echa Nightwish, Edenbridge czy After Forever. Warto wspomnieć, że od 2017r zespół zasilił gitarzysta Christian, a także basista Herbert Glos z Dragony. O Sile Visions of Atlantis przesądza wokalistka Clamentine, która sprawdza się w takim graniu. Ma nieco komercyjny głos, ale czysty i na swój sposób uroczy. Na nowej płycie  znajdziemy 10 przemyślanych kawałków, które oddają znakomicie styl kapeli. Tytułowy "The deep & the dark" to przebojowy symfoniczny power metal na miarę ostatnich płyt Nightiwsh. Więcej power metalu mamy w rozpędzony "Return to Lemuria", który ukazuje bardziej zadziorne oblicze kapeli. Mocny riff jest tutaj motorem napędowym. Kolejnym chwytliwym kawałkiem na płycie jest "The silent mutiny", który wyróżnia pozytywna energia, czy właśnie atrakcyjne melodie. Płyta jest wyrównana i w zasadzie każdy kawałek potrafi zauroczyć swoimi aranżacjami czy komercyjnym aspektem. "Book of nature" to idealny przykład, że nawet bardziej popowe kawałki są tutaj niezwykle miłe w odsłuchu.Jednym z moich ulubionych utworów jest "Grand illusion", który imponuje niezwykle melodyjnym riffem i takim helloweenowym charakterem. Na płycie znajdziemy też zadziorny "Day of rackoning", power metalową petardę "Worlds of War" czy balladowy "Prayer to the lost". Visions of Atlantis nie zawiódł jeszcze mnie i póki co dostarczają mi sporo frajdy swoimi płytami. Potrafią grać melodyjnie, podniośle, a przy tym oddają to co najlepsze w symfonicznym power metalu. "The deep and the dark" to album przemyślany, zadziorny i bardzo przebojowy. Pozycja obowiązkowa dla fanów Nightwish czy After Forever.

Ocena : 8/10

ROYAL HUNT - Cast in stone (2018)

Po 3 latach przerwy Duńska formacja Royal Hunt powraca z nowym albumem. "Cast in Stone" to już 14 album w dorobku tej grupy. Od roku 2015 skład Royal Hunt jest niezmienny i  w takim składzie został zarejestrowany nowy krążek. Nie ma mowy o jakimś eksperymencie, nie ma też udziwnień, jest za to swoista kontynuacja tego co słyszeliśmy na poprzednim wydawnictwie zatytułowanym "Devils Dozen". W dalszym ciągu band skupia się na graniu mieszanki progresywnego power metalu i neoklasycznego metalu. W ich muzyce znajdziemy elementy Symphony X, Dream Theater, Queensryche, Rainbow, czy Yngwiego Malmsteena. "Cast in stone" to bardzo przemyślany album, w którym roi się od złożonych solówek, ciekawych motywów gitarowych i atrakcyjnych popisów wokalnych D.C Coopera. Może nie jest to najlepszy album tego zespołu, ale nie jest też najgorszy. Na pewno bardzo dobrze wypada 7 minutowy otwieracz "Fistful of mercy". Spokojne, ale bardzo podniosłe otwarcie pokazuje, że band jest w formie i dalej gra swoje. Brakuje nieco mocy i jakiegoś zaskoczenia. Znacznie lepiej zespół wypada w szybszym graniu, co potwierdza "the last soul alive". Utwór jest niezwykle energiczny i słychać tutaj sporo nawiązań do Rainbow czy Yngwie Malmsteena. W podobnej stylistyce utrzymany jest melodyjny "The wishing well", który jest jednym  z najlepszych utworów na płycie. Kawał dobrej roboty odwala tutaj Jonas Larsen. Płytę promował nieco progresywny " A million ways to die".  Jest to niezwykle klimatyczny kawałek, który potrafi ująć swoim romantycznym wydźwiękiem. Warto też zwrócić uwagę na neoklasyczny "Rest in peace", który imponuje energią i zadziornością. W efekcie dostajemy naprawdę udany album, który imponuje lekkością i ciekawymi popisami gitarowymi. To Roayl Hunt, który znamy, ale nie ma mowy o jakimś nadzwyczajnym krążku, który zaskakuje formą i jakością.Płyta z z serii posłuchać i zapomnieć.

Ocena: 6/10

sobota, 17 lutego 2018

AMBERIAN DAWN - Darkness of eternity (2017)

Okładka najnowszego dzieła fińskiej formacji Amberian Dawn mówi uciekaj i nie sięgaj po ten album. Bije z niej kicz i popowy charakter, co nieco odstrasza. Jednak zespół znam i poprzednie wydawnictwa utkwiły głęboko w pamięci i często się po nie. Znają się na symfonicznym power metalu z domieszką neoklasycznego power metalu, co już dostarcza sporo frajdy słuchaczowi. Muzyki w stylu starego Dark Moor, Nightwish czy Iron Mask są jak najbardziej pożądane. Nowy krążek zatytułowany "Darkness of Eternity" jest typowy dla tej formacji, czyli nie brakuje szybkich galopad, przebojów, chwytliwych melodii i neoklasycznych patentów.  Motorem napędowym zespołu jest bez dwóch zdań wokalistka Capri, która ma nieco operowy wokal, troszkę taki podniosły, co dodaje smaku całości. Z kolei Tuomas i Emil dbają o ciekawe partie gitarowe i mocne doznania. To jak brzmi całość zdradza energiczny "I'm the one", który ukazuje w jak dobrej formie jest zespół. Nie brakuje nutki komercyjności, co potwierdza "Sky is falling" czy spokojny "maybe". Uwagę zwracają bez wątpienia bardziej power metalowe kompozycje typu"Golden Coins", melodyjny "Abyss" czy przebojowy "Ghostwoman". Jak ktoś lubi takie klimaty, ten szybko polubi najnowsze dzieło finów. Nie jest to może album, który podbije notowania roku 2017, ale ma w sobie coś co czyni go klimatycznym i wartym uwagi.

Ocena: 7/10

środa, 14 lutego 2018

OZ - Transtion State (2017)

Zmiany personalne mogą być zwiastunem czegoś złego w zespole, a czasami może wprowadzić ożywienie do kapeli i wnieść powiew świeżości. Kultowy fiński band o nazwie Oz przeżył nie tak dawno bo w 2010 reaktywację i powrót po latach, żeby potem ulec rozpadowi. Perkusista Mark Ruffneck postanowił dalej tworzyć i grać z Oz. Zebrał nowy skład i nagrał z nowymi muzykami nowy album w postaci "Transition State". Oz kontynuuje swoją przygodę z klasycznym heavy metalem i rozwija patenty, które wypracował jeszcze w latach 80. Piękne jest to, że lata lecą, ludzie w zespole się zmieniają, a Oz dalej gra na wysokim poziomie i wciąż nas zaskakuje. Mroczna i prosta okładka robi smaka na zawartość, która jest idealnie wyważona. Nutka szaleństwa, sporo ostrych riffów, dynamika i masa chwytliwych przebojów. Brzmienie jest takie zadziorne i wzorowane na latach 80, przez co album brzmi oldschoolowo i tak klasycznie. Vince Kojvula świetnie sprawdza się w roli wokalisty. Brzmi jakby był w zespole od dawna i do tego jego specyficzna charyzma, która współgra z klimatem lat 80. Warto też wspomnieć o Johnym i Juzzym, którzy dwoją się i troją by zabawić słuchacza. Miło się słucha ich pojedynków na solówki. Nie brakuje hard rockowych patentów co pokazuje otwierający "Bon Crusher" czy energiczny "Restless". Dalej mamy kolejny hit w postaci "Heart of the beast", który trąci mocno WASP. Echa NWOBHM mamy w prostym "drag you to hell". Na płycie roi sie od mocnych, prawdziwych heavy metalowych killerów i agresywny "The witch" to potwierdza. Nie zabrakło też spokojnej ballady i w tej roli sprawdza się klimatyczny "The Mountain". Całość zamyka marszowy "We'll never die". Wszystko potwierdza, że nowy Oz jest wysokiej klasy. Płyta wyrównana, dynamiczna i klasyczna. Warto znać!

Ocena:8.5/10

sobota, 10 lutego 2018

PANZER - Fatal Command (2017)

W roku 2014 został powołany niemiecki Panzer i to z inicjatywy dwóch muzyków Accept : Hermana Franka, Stefana Schwarzmanna oraz Schmiera z Destruction. Herman faktycznie mógł się w końcu wyszaleć po okresie tłumienia się w Accept. Debiutancki album "Send them all to Hell" okazał się świetną mieszanką teutońskiego heavy metalu i thrash metalu. Herman wygrywał ostre i bardzo zadziorne riffy, Stefan dbał o dynamikę, a Schmier swoim wokalem nadał całości agresji. Niestety Herman odszedł, a Schmier musiał wezwać posiłki. Do grupy dołączył V.O Pulver z Poltergeist oraz Pontus Norgen z Hammerfall. Z takim składem powstał "Fatal Command". Płyta jest o tyle ciekawa, że kontynuuje to co zespół zaczął, a z drugiej strony jest bardziej dojrzała i bardziej melodyjna. Schmier przejął dowodzenie to i płyta ma więcej znamion thrash metalu. Soczyste, agresywne brzmienie tylko to uwydatnia. Już promujący album "Satans Hollow" pokazuje, że zespół jest pewny swoich możliwości. Jest agresja, power i fani accept, destruction czy Headhunter szybko się odnajdą wtej wybuchowej mieszance. Tytułowy "Fatal Command" to taki rasowy, niemiecki heavy metal. Dwóch gitarzystów też zmieniło brzmienie i jakość Panzer, co słychać na każdym kroku. Bardzo dobrze to potwierdza melodyjny "Scorn and Hate" czy power metalowy "Afflicted". Sporo jest mocnych killerów i jednym z moich faworytów jest "Bleeding Allies"w który gitarzyści dają niezłego czadu. Ciarki przechodzą kiedy wkracza prawdziwy ciężki walec w postaci marszowego "The decline...(and the Downfall)". Na koniec mamy jeszcze petardę w postaci "Promised land". Płyta nie ma słabych punktów i tylko pokazuje jak znakomitym muzykiem jest Schmier, który odnajduje sie nie tylko w thrash metalu, bo i heavy metal wysokiej klasy potrafi tworzyć. Gorąco polecam!

Ocena: 8.5/10

piątek, 9 lutego 2018

VISIGOTH - Conquerors oath (2018)

Wystarczyło 8 lat by nikomu nie znany Visigoth stał się jednym z najbardziej wyjątkowych zespołów w kręgu heavy metalu. Band idzie w ślady Manilla Road, Omen czy nawet Grand Magus. Ich muzyka to mieszanka takie typowego true heavy metalu i amerykańskiego heavy/power metalu. Niby młoda kapela, która działa od 2010 r i ma na swoim koncie tylko dwa albumy, a pokazują jak są dojrzałym bandem i jak śmiało sięgają po patenty z lat 80. Do tego wszystkiego dochodzi tematyka mitologii, fantasy czy rycerska. To idealna mieszanka, zwłaszcza jak ktoś pała miłością do amerykańskiej sceny metalowej. Długo wyczekiwany drugi krążek o nazwie "Conqueror;s Oath" to album, który z jednej strony rozwija patenty z debiutu, ale przede wszystkim jest lepszy pod wieloma względami. Na plus jest na pewno nieco krótszy czas trwania i bardziej treściwe kawałki. Duża przebojowość i precyzja w aranżacjach. Tutaj nie ma miejsca na przypadek. Wszystko jest idealnie dopasowane. Począwszy od klimatycznej okładki, przez przybrudzone brzmienie, kończąc na przemyślanym materiale. Sukces tej kapeli tkwi przede wszystkim w charyzmatycznym wokaliście Jake'u Rogersie, który nadaje całości epickości i tego amerykańskiego klimatu. Jamison i Leeland z kolei dbają o aspekt instrumentalny. W tej sferze mamy różnorodność i znajdziemy bardziej złożone riffy, jak i te dynamiczne i bardzo zadziorne. Nie ma mowy o nudzie. Płytę tworzy 8 utworów i w sumie każdy z nich ukazuje piękno tej kapeli. "Steel and Silver" to klasa sama w sobie. Melodyjne wejście gitar, a potem marszowe tempo i ta epickość, która wybrzmiewa na każdym kroku. Jednak w czasach różnych dziwactw i eksperymentów można stworzyć heavy metal w najlepszej okazałości. Dalej mamy rozpędzony "Warrior Queen", który idealnie promował cały album.Energiczny riff i hard rockowy feeling idealnie się tutaj sprawdza. Jeszcze szybciej i jeszcze więcej iron maiden mamy w dynamicznym "Outlive them all". Kompozycja pod względem przebojowości i dynamiki nasuwa poniekąd amerykański heavy/power metal.Marszowy "Hammerforged" to ukłon w stronę bardziej doom metalu i graniu spod znaku Grand Magus. Zespół potrafi zaskoczyć swoim rozbudowanymi kawałkami i ta "Traitors Gate" imponuje klimatem i napięciem. Od samego początku słuchacz jest trzymany w napięciu. Klimatyczne, balladowe wejście, a potem przyspieszenie i jazda bez trzymanki. Czuje się jakbym cofnął się w czasie i słuchał płyty z lat 80. Z kolei w "Salt City" można poczuć nieco punkowy klimat, który idealnie się tutaj sprawdza. Sam styl nieco przypomina kultowy "Running Free" Ironów.  Kolejną petardą na płycie jest "Blades in the night" i znów zespół rzuca nas na kolana. Co za energia, co za popisy gitarowe. Całość zamyka podniosły i epicki "The conqueror;s Oath". 8 utworów szybko mija, ale wrażenia z odsłuchu pozostają na długo z słuchaczem. Z jednej strony jest świeżość, jest klimat i patenty z poprzedniej płyty, ale wszystko jest bardziej dojrzałe, jest więcej hitów no i zespół oddaje to co najlepsze w amerykańskim heavy/power metalu. Płyta jest idealna i może śmiało konkurować o tytuł płyty roku! warto czekać na takie perełki.

Ocena: 10/10

SUBSTRATUM - Premission to Rock (2018)

"Permission to Rock" to drugi album amerykańskiej formacji Substratum. Amerykańska band działa od 2013 r i skupiają się na graniu heavy metalu z domieszką glam metalu i hard rocka. Czerpią garściami z Twisted Sister, Scorpions czy Judas Priest. Choć kapela jest młoda to mocno wzoruje się na latach 80 i nie kryje swoich inspiracji. W 2016 roku wydali bardzo dobry debiut w postaci "Substratum" i teraz po dwóch latach przyszedł czas na kontynuację w postaci "Permission to Rock". Jest to album bardzo hard rockowy i bardzo klasyczny w swojej formule. Mocnym atutem tej kapeli jest wokalistka Amy Lee Carlson, które jeszcze bardziej przybliża nam złote czasy Helion czy Steelover. Śpiewa agresywnie, ale słychać w tym też miłość do metalu i lat 80. Substatum opiera się nie tylko na wyrazistym wokalu Amy, ale też na zadziornych i zgranych popisach gitarzystów Jonnego i Maxa. Stawiają na proste motywy i klasyczne rozwiązania, przez co płyta zyskuje na jakości. Okładka frontowa jak i brzmienie zostały ukształtowane na lata 80 i jest to zgrane z tym co słychać na płycie. Otwieracz "Rough Rider" przyprawia o dreszcze i na taki heavy metal w stylu lat 80 zawsze jest zapotrzebowanie. Niby brzmi to jakby było przemielone kilka razy, ale i tak wpada w ucho i rzuca na kolana. 7 minutowy "Cemetery of State" to bardziej toporny kawałek i skierowany do fanów Accept czy Judas Priest. Riff jest tutaj bardzo zadziorny i rytmiczny. Melodyjny "Locked and loaded" to bardziej chwytliwy kawałek, który ukazuje przebojowy aspekt tej płyty. Kolejnym ukłonem w stronę niemieckiego heavy metalu jest toporny "Exxtremer", który kusi mrocznym klimatem. Z kolei fani Iron Maiden mogą pokochać rozpędzony "Zero to infinity". Bardzo dobrze wypada też marszowy "The source of all creation". Jest to kompozycja bardziej w stylu amerykańskim i ukazuje dorobek tego kraju w heavy metalu. Całość zamyka hard rockowy hit w postaci "Up on wheels". Takie płyty to ja kocham. Szczere, czyste heavy metalowe granie z klimatem lat 80. Do tego jeszcze wisienka na torcie w postaci wokalistki Amy. Cały materiał kipi energią i pomysłowością. Niby to wszystko było, ale wciąż dostarcza sporo frajdy. Kolejna płyta na którą warto zwrócić uwagę w tym roku!

Ocena: 8.5/10

REAPERS REVENGE - Virtual Impulse (2018)

Niemieckie kapele zawsze mi imponowały. Zespoły z tamtego rejonu cechuje niezwykła pracowitość, dbałość o detale i nacisk na wysoki poziom muzyki. Zawsze można liczyć na ostre riffy, chwytliwe refreny i taką jazdę bez trzymanki. Młody Reapers Revenge to kapela, która działa od 2013 r i od tamtego czasu błysnęła debiutem "Wall of fear and darkness". Teraz po 4 latach formacja wraca z nowym dziełem zatytułowanym "Virtual impulse". Jest to płyta skierowana do maniaków heavy/power metalu, do słuchaczy, którzy cenią sobie jakość i ciekawe kompozycje. Znajdziemy tutaj zarówno mocne riffy, ciekawe popisy gitarowe autorstwa Christophera i Phillipa. To płyta dynamiczna, bardzo metalowa, pełna atrakcyjnych melodii i wpadających w ucho motywów. Słychać inspiracje kolegów po fachu tj Primal Fear czy  Skanners. Mocnym atutem jest bez wątpienia charyzmatyczny wokalista Christian Bosl, który nadaje całości agresji i wyrazistości. Ciężko tutaj o słabe punkty, bowiem w każdym calu ta płyta jest udana. Brzmienie podkreśla agresywność kawałków i podkreśla auty instrumentalistów. "Just a second" to prosty i łatwo wpadający utwór heavy metalowy. Nawiązania do lat 80 są słyszalne, aczkolwiek zespół chce to podać w własnej formie. Tytułowy "Virtual Impulse" wyróżnia się ciekawymi partiami gitarowymi, zwłaszcza główny riff jest tutaj bardzo uroczy. Dalej zostajemy w mocarnym heavy metalu rodem z płyt Primal fear. Jeszcze więcej nawiązań do Primal fear mamy w zadziornym "Bringer of light". To jest taka wizytówka tej płyty i definicja tego co gra zespół. Nie odnajdziemy tutaj czegoś nowego, są za to znane motywy gitarowe i taki "The reapers dance" brzmi znajomo. Panowie znakomicie przenoszą klimat niemieckiego heavy metalu. Spokojniejszym kawałkiem jest "Two of me", który ukazuje bardziej rockowe oblicze kapeli. To pokazuje, że w każdej formie potrafią się odnaleźć. Z kolei jednym z najszybszych utworów na płycie jest power metalowy "Brainwashed". Niezwykle agresywny i dynamiczny kawałek, który potrafi rzucić na kolana. Równie ciekawy jest energiczny "Storm of Damnation" czy "Go your own way", które idealnie nawiązują do twórczości Paragon. Każdy utwór na tej płycie jest warty uwagi. Soczyste brzmienie, dobrze zgrany band i materiał, który jest z górnej półki dają sporo frajdy i czynią ten album jednym z najciekawszych w tym roku. Gorąco polecam.

Ocena: 8.5/10

czwartek, 8 lutego 2018

DEATH KEEPERS - Rock This World (2018)

Czas na jakiś debiut roku 2018. Moja propozycja to hiszpański Death Keepers, który działa od 2011r. Nie tylko ujęli mnie chwytliwą nazwą kapeli, czy swoim umiejętnościami, ale bez wapienia swoim debiutanckim albumem o nazwie "Rock This World". To płyta do bólu wtórna i pełna inspiracji wielkich kapel typu Helloween, Def Leppard, Krokus, Iron Maiden czy Judas Priest.Zespół młody zgrany i wie co chce grać. Klasyczny heavy metal z wyraźnymi wpływami power metalu czy hard rocka, a wszystko na zwór kapel z lat 80. Niby nic nowego, ale zawsze miło widzieć kolejną kapelę, która idzie w ślady White Wizzard, Skull Fist, czy  Vulture.  Edy i Antonio tworzą zgrany duet i wygrywają proste i bardzo chwytliwe solówki, które są piękną ozdobą albumu. Wszystko zagrane z luzem i miłością do lat 80. Nawet wokalista Dey Rus brzmi jakby urodził się w latach 80. Śpiewa czysto i z taką charyzmą, która kojarzy się nieco z frontmanem Def Leppard. Materiał jest zróżnicowany, ale jednocześnie bardzo wyrównany. Na start mamy "Rock& roll city", który ma coś z Def Leppard, coś z Krokus czy Judas Priest. Bardzo udana mieszanka heavy metalu i hard rocka. Wystarczy prosty, godny zapamiętania riff i wokalista, który od razu zwraca swoją uwagę. Marszowy "Fireangel" to kompozycja bardziej stonowana, ale jakby bardziej przebojowa. Tutaj słychać echa Saxon, def Leppard czy nawet Scorpions. Lata 80 wybrzmiewają tutaj cały czas i to jest piękne. Power metal i nutka helloween jest rozpędzonym "Death Keepers". Utwór cechuje się ciekawą melodią i szybkim tempem. Znów lata 80 dają o sobie znać. W "Havens heaven " mozna doszukać się elementów Helloween jak i Iron Maiden. Znów energiczna petarda, która dodaje nieco powera płycie.  Tytułowy "Rock this World" to hard rockowy hit, który nawiązuje do złotej ery Krokus, czy Def Leppard. Niezwykły klimat bije z instrumentalnego "Thriving Forecast". Jestem fanem "Defenders of the faith" Judasów i takie nawiązanie do "Jawbreaker" w "Wildfire" uważam za spory plus. Sam utwór imponuje aranżacjami i atrakcyjnymi melodiami. Całość zamyka spokojny "Smooth hit love", który ukazuje rockowe oblicze Death Keepers. Nie doszukałem się słabych punktów na tej płycie. Choć wszystko już było przed laty, to jednak Death Keepers bardzo fajnie to wykorzystał dla swoich potrzeb i wyszedł z tego naprawdę udany debiut. Dla fanów heavy metalu lat 80 płyta obowiązkowa.

Ocena: 9/10

ARMORED DAWN - Barbarians in black (2018)

Armored Dawn powraca po dwóch latach przerwy z nowym albumem zatytułowany "Barbarians in Black" i jest to kolejna propozycja z Brazylii w tym roku. Nie ma zmian personalnych, ani też stylistycznych, bowiem band dalej gra swoje czyli heavy/power metal w takiej bardziej epickiej formie. Całość podana jest w nowoczesnej oprawie, tak więc nie brakuje nieco brudu w brzmieniu, czy agresywniejszych riffów. Band działa od 2011r i póki co mają na swoim koncie całkiem udany debiut. Można doszukać się wpływów Orden Ogan czy Angra. Band stawia na zróżnicowanie i bardziej wyszukane melodie, to też nowa płyta nie jest aż taka łatwa w odbiorze. Na pewno kawał dobrej roboty odwalają gitarzyści - Tiago i Timo w agresywnym "Bewere of the dragon". Niezwykle podniosły utwór, ale też naszpikowany energią i agresją, co słychać po znakomitym riffie. Przebojowy "Bloodstone" to utwór, który aranżacjami i klimatem przypomina dokonania Orden Ogan. Wartym uwagi na pewno jest power metalowy killer  w postaci "Chance to live again", który ukazuje jak grać nowocześnie podany power metal. Swój popis wokalny ma tutaj Eduardo, który jest głównym motorem napędowym Armored Dawn. Dobrze też wypada melodyjny "Eyes behind the Crow", który ma coś z twórczości Nightmare czy Primal Fear. Mocna kompozycja, które nieco urozmaica cały materiał. Heavy metalowy hymn to idealne określenie do kompozycji "Gods of Metal". Bije z niego niezła epickość i taka szczerość. Dobry hołd dla heavy metalu.Całość zamyka bardziej progresywny "Barbarians in Black".  Armored Dawn nagrał solidny album, ale nieco gorszy niż poprzednik. Jest agresja, nutka nowoczesności, jest epicki metal, ale całościowo dalekie to od ideału. Brakuje mocnego uderzenia, bardziej wyrazistych kompozycji. Płytę można obczaić z ciekawości, ale nie ma co oczekiwać płyty roku.

Ocena: 6/10

ANGRA - Omni (2018)

"Omni" to 9 album brazylijskiej formacji Angra. To album, którego historia nawiązuje do "Temple of Shadows" czy "Rebirth". Choć jest kilka utworów, które może by pasowały do tamtej ery, to jednak "Omni" to swoista kontynuacja "Secret Garden". Można odnieść wrażenie, że Angra bardziej rozwija aspekt progresywny aniżeli power metalowy. Właśnie do fanów progresywnego heavy metalu jest skierowany najnowsze dzieło Angra. Dziwnie to wszystko brzmi, kiedy w zespole nie ma już ani Edu Falashiego ani Andre Matosa. Gdzieś zespół zatracił swój charakter. Nie pomaga nawet obecność Kiko w roli gitarzysty, czy nawet wokal Fabio Lione. Zespół jest doświadczony i potrafi grać muzykę wysokich lotów, tylko jakieś to wszystko bez tej ikry i bez tego czegoś, co było na starych płytach. "Omni" to płyta progresywna, klimatyczna na swój sposób i bardzo zróżnicowana. Każdy znajdzie coś dla siebie.  Fani starych płyt i "Temple of  Shadows" na pewno pokochają rozpędzony otwieracz w postaci "Light of Transcedence", który kipi energią. Ten utwór imponują złożonymi partiami gitarowymi i melodyjnością. Rafeal, Marcelo i Kiko dają czadu i pod wzgledem gitarowym na płycie dzieję się sporo. Panowie bawią się motywami i tempem, przez co płyta jest niezwykle urozmaicona. Gdyby cała płyta była w takim klimacie, to byłbym w pełni zadowolony.  Więcej mroku i agresji mamy w "Travels of Time". Słychać, że utwór jest bardziej progresywny i bardziej złożony. Sandy i Alissa White- Gluz występują gościnnie w "Black widow's web", przez co brzmi bardzo nie typowo. Wyszło agresywnie, może nieco nowocześnie, ale dalekie to od Angry z starych płyt. Na pewno warto zwrócić uwagę na podniosły "Insania", który imponuje chórkami i nieco rockowym obliczem. Kolejnym przejawem power metalu jest rozpędzony "War Horns" i zespół bardziej mi się podoba w takiej wersji. Więcej Brazylii na pewno mamy w orientalnym "Caveman" czy rozbudowanym "Magic Mirror". Na płycie też znalazło się miejsce dla kolosa w postaci "Silence inside" czy spokojnego, wręcz filmowego "Infinite Nothing". Dobry początek, dobra promocja albumu, a jednak czuję rozczarowanie. Brakuje mi tutaj ducha Angra, brakuje mi kopa i takiej przebojowości z "Temple of shadows". Pozycja skierowana tylko do maniaków zespołu.

Ocena: 5.5/10

BLAZE BAYLEY - The redemption of william black (Infinite Entanglement part III)

2 marca roku 2018 swoją premierę będzie mieć trzecia część trylogii Blaze Bayley'a. Co ciekawe "Infinite Entanglement" okazał się ciekawą wciągającą historią sience fiction, a w dodatku stał się jednym z najlepszych przedsięwzięć tego wokalisty. Blaze dał się poznać za sprawą Wolfsbane, a sławę przyniósł mu okres w Iron Maiden. W solowym bandzie rozwija patenty z tych zespołów. Gra heavy metal w brytyjskim wydaniu. Myślałem, że po wydaniu udanego "Promise and Terror" Blaze nie wyda już nic równie wartego uwagi. Moje obawy potwierdził nudny "The king of metal" i dopiero ta trylogia pokazała, że Blaze potrafi jeszcze stworzyć materiał, który może namieszać w metalowym światku. "The Redemption of william Black" to finał tej jakże udanej trylogii, która jest imponująca pod względem poziomu muzycznego. Nie ma słabych utworów na tych albumach i w zasadzie od początku do końca trzymają w napięciu. Blaze zadbał nie tylko o warstwę instrumentalną, ale też o przebojowość na tych płytach. Można odnieść wrażenie, że to dowód na to, że Blaze na swoim 9 albumie pokazuje to co najlepsze i podsumowuje swoją karierę. Znajdziemy na nowym albumie wszystkie te patenty, które Blaze pokazał przez lata. Pierwsze dwie części były niezwykle udany i oddawały to co najlepsze w heavy metalu. Były dynamiczne, energiczne i bardzo melodyjne, a więc duch Iron Maiden był wszech obecny. Trzecia część w niczym nie ustępuje poprzednim częścią, a jeszcze bardziej uwydatnia zalety znane z poprzednich płyt. Blaze stworzył ten album w współpracy z Chrisem Appletonem, który jest znany z kapeli o nazwie Absolva. Płytę promował "Prayers of Light", w którym gościnnie pojawia się Fozzy. Prosty utwór, z bardzo chwytliwymi melodiami, zapadającym refrenem i do tego ta przebojowość rodem z wczesnych płyt Iron Maiden. Nie brakuje też różnorodności gości, bowiem mamy też Liz Owen w mrocznym "18 days", który ukazuje bardziej progresywne oblicze płyty. Dużo tutaj dynamicznych, pełnych energii petard heavy metalowych. Już na samym starcie mamy hit w postaci "Redeemer", który przypomina mi czasy "Virtual XI". Jeszcze lepiej brzmi rozpędzony "Are You Here", który pokazuje jak dobrze współgra sekcja rytmiczna tworzona przez Martina Mcnee (perkusja) i Karla Schramma (bas). Popisy solowe Chrisa są tutaj imponujące. W "Immortal One" jest podniosłość, jest nutka progresji i mroczny klimat, tak więc kolejna ciekawa kompozycja na tej płycie. Sporo przejść i urozmaiceń jest w tym kawałku jak najbardziej na plus."The first true sign" ma bardzo atrakcyjne partie gitarowe, choć same tempo jest bardziej stonowane.  Nie mogło zabraknąć również na tej płycie ujmującej ballady, a taką z pewnością jest "Human Eyes". Nawet dobrze wypada Blaze w bardziej hard rockowym "Arleady Won". Końcówka płyta znów przyspiesza bicie serca, bo znów jest heavy metalowa jazda bez trzymanki. Pojawia się energiczny "The dark side of black", który nawiązuje do twórczości Irron Maiden. Tempo i popisy gitarowe są tutaj naprawdę imponujące. Całość zamyka 9 minutowy kolos " Eagle spirit", który ukazuje że Blaze wciąż potrafi tworzyć dłuższe kawałki. Bardzo fajnie jest budowane napięcie i przeplatają się różne motywy. Dzieje się sporo i na pewno nie można narzekać na nudę. Szkoda, że to ostatnia część trylogii, bo te trzy płyty są naprawdę świetne i razem tworzą skończone dzieło. Mamy tutaj wszystko z czego znany jest Blaze, ale jest też coś nowego. Jest trochę progresji, trochę mroku, no i science fiction. Blaze jest w szczytowej formie. "The redeption of william black" to bardzo dobry album heavy metalowy, który na pewno zadowoli fanów Blaze'a, Ironów jak i samego gatunku. Ta płyta może namieszać w tym roku.

Ocena: 8.5/10

środa, 7 lutego 2018

STARBLIND - Never Seen Again (2017)

"Never seen again" to już trzeci krążek szwedzkiej formacji Starblind.  Działają od 2013 r i szybko zostali okrzyknięci szwedzkim Iron maiden. Stawiają na klimat lat 80, na proste patenty, na szybkość i przebojowość, wykorzystując techniki wypracowane przez żelazną dziewicą. Za grosz tutaj oryginalności, ale nie o to tutaj chodzi, lecz o dobrą zabawę. W tej kategorii nowe wydawnictwo sporo zyskuje. W zespole jest nowy wokalista, a mianowicie Marcus Olkerud, który jest znany nam z ery w Rocka Rollas. Band w najlepsze nawiązuje do czasów "Piece of Mind" co słychać w chwytliwym "pride and  glory", a wystarczy wsłuchać się w główny riff. Bjorn i Johhan z lekkością wygrywają ciekawe i wciągające motywy. Jest zróżnicowanie i sporo zmian temp, co świetnie potwierdza bardziej klimatyczny"Eternally bound", który jest bliższym ostatnim dziełom Iron maiden. Rozpędzony "Tears of Soldier" to taki wypisz, wymaluj "The Trooper". W podobnej stylistyce jest energiczny "Avarice", tak więc nie brakuje na płycie prawdziwych petard. Całość zamyka bardziej rozbudowany "The last Stand". Mamy sporo ciekawych dźwięków i udaną kopię Iron maiden, choć czasami może być to za mało, żeby w pełni rzucić słuchacza na kolana. Przyjemna płyta do posłuchania i to chyba tyle, jeżeli chodzi o jej wartość. Debiut miał fajny klimat, a dying son to był dojrzały album, tutaj jest jednak rozczarowanie. Szkoda.

Ocena: 5.5/10

poniedziałek, 5 lutego 2018

SAXON- Thunderbolt (2018)

"Thunderbolt" to 23 krążek w 40 letniej karierze brytyjskiej formacji Saxon. Cyfry są imponujące, zresztą wiele dałbym, że wiele kapel z lat 80 miało taką statystykę i żeby jeszcze przy tym trzymali taki wysoki poziom muzyczny jak właśnie Saxon. Ostatnie wydawnictwa tej kapeli to kawał porządnego heavy metalu. Niby dalej są wierni swoim patentom i rozwiązaniom z okresu NWOBHM, to jednak pod okiem Andiego Snepa w roli producenta band wykorzystuje patenty z obecnego rynku heavy metalowego. Nie brakuje mrocznego klimatu, zadziornych riffów, czy atrakcyjnych melodii, a przy tym jest gdzieś troszkę polotu i świeżości. Nie tak dawno panowie z Saxon wydali perełkę "Sacrafice" i niestety ale "Thunderbolt" nie ma w sobie takiego przesłania. Nie mówię, że to zły album, bo jest sporo mocnych kawałków, jest bardzo klasycznie, jednak nie ma takiej mocy jak choćby "Sacrifice" ani agresji "Battering Ram". Jeśli ktoś obserwuje Saxon od czasów "Lionheart" ten wie czego można się spodziewać po najnowszym dziele. Biff imponuje swoim głosem pomimo swojego wieku. Jest równie świetny co Rob Halford. Śpiewa zadziornie i nie boi się wysokich rejestrów, co potwierdza tytułowy "Thunderbolt".  Utwór jest dynamiczny, chwytliwy i bardzo klasyczne w warstwie instrumentalnej. Świetnie współgra z okładką,która również przesiąknięta jest latami 80.  Dalej mamy melodyjny "the Secret of flight", który ma coś z Iron Maiden. Jest więcej energii i powera. Tutaj Saxon daje czadu i pokazują, że daleko im do emerytury. Na pewno warto wyróżnić "Nosferatu", który jest bardziej majestatyczny, epicki. Utwór ma w sobie sporo ciekawych patentów, które pokazują że Saxon potrafi zaskoczyć. Niezwykle urozmaicony kawałek, który ma zabarwienie symfoniczne.  Metalowy hymn w postaci "They played rock'n roll" jest poświęcony Motorhead i faktycznie słychać nawiązania do tej formacji. Jeden z najszybszych kawałków na płycie. Andy Sneap nadał drugiej młodości Accept i słychać, że w Saxon też odwala kawał dobrej roboty. Co ciekawe "Predator" to taki toporny i ciężki kawałek, który mógłby trafić na "Blood of the nations" Accept. Kolejny na płycie jest marszowy "Son of Odin" i jest to heavy metalowy hymn na miarę płyt z lat 80. Marszowe tępo, klasyczny riff i nawiązanie do Manowar, jest tutaj bardzo na plus. "Sniper" to kolejna petarda na płycie i tutaj warto zwrócić uwagę na popisy gitarowe  Douga i Paula. Dzieje się sporo, a to tylko trochę ponad 3 minuty jazdy bez trzymanki. Końcówka płyty jest równie dobra, bo pojawia się dynamiczny "Speed merchants" czy bardziej stonowany "Roadies song", który nawiązuje do lat 80. Może nie ma jakiś wielkich hitów, może nie ma zaskoczenia, a mimo to płyta jest równa i miła w odsłuchu. Saxon dalej gra swoje i przy tym trzyma bardzo dobry poziom. Ich płyty wciąż wzbudzają spore zainteresowanie i "Thundebolt" na pewno znajdzie swoich fanów. Teraz czekam na odpowiedź Judas Priest.

Ocena: 8/10

sobota, 3 lutego 2018

PINK CREAM 69 - Headstrong (2017)

Pink Cream 69 to band, który nie zawodzi i w zasadzie pokazuje że hard rock może być ciekawy, melodyjny i energiczny. Najnowszy krążek zatytułowany "Headstrong" to 12 album, który ukazał się po 4 latach przerwy od  bardzo udanego "Ceremonial". Kiedy ma się w składzie Dennisa Warda i Davida Reedmana to można być spokojnym o poziom muzyczny zawartości. Dennis przemyca sporo z ostatniego albumu Unisonic, zaś Reedman przemyca patenty z Voodoo Circle. Tak więc mamy hard rock, melodyjny heavy metal, a nawet power metal. Nowy album jest bardzo przemyślany, dopieszczony pod względem brzmienia, jak i materiału. Nie ma powodów do narzekań, bo płyta od samego początku dostarcza sporo emocji i trzyma słuchacza w napięciu do samego końca. Energiczny "We bow to none" to prawdziwy rockn rollowy utwór, który ma coś z Deep Purple, ale też Unisonic, co daje w efekcie fajną mieszankę hard rocku i power metalu. Zadziorny "Walls come down" to ostrzejszy kawałek, który mocno nawiązuje do ostatnich płyt Primal Fear. Jeśli o mnie chodzi to podoba mi się rozpędzony, power metalowy "No More Fear". Chwytliwy refren i spora dawka ciekawych melodii robi swoje. Dobrze wypada też marszowy "Man of Sorrow", czy ostrzejszy "Whistleblower". Wyrównany album, który oddaje to co najlepsze w tej kapeli. Lata lecą, a oni jeszcze bardziej umacniają swoją pozycję. Warto znać ich najnowsze dzieło.

Ocena: 8/10