sobota, 11 maja 2024

AXEL RUDI PELL - Risen Symbol (2024)


 
Co można nowego za serwować swoim fanom, kiedy nagrywa się swój 22 album? Można albo zaryzykować i porzucić wszystko na rzecz nowego stylu i szukania nowej jakości, albo zrobić to co się umie najlepiej czyli nagrać coś co zbudowane jest na tych samych patentach przez tyle lat. Axel Rudi Pell działa od 1989r, ale swój określił już dawno, dawno temu i od tamtego czasu trzyma się go kurczowo. Melodyjny metal z nutką hard rocka, który ma być hołdem dla Rainbow, dla Black Sabbath z ery Tony Martina, czy też Dio. To ma być hołd dla klasyki. Jednocześnie Axel stał się królem melodyjnego metalu i sam zaczął tworzyć albumy, które często stawały się z miejsca klasykami. "Risen Symbol" to nic nowego, to nie płyta która odkrywa coś nowego i otwiera nowy rozdział w karierze zasłużonego Axela. To płyta, która zbudowana jest na znanych patentach. Jest coś z "Oceans of Time", jest coś z "Black Moon Pyramid", The crest" czy "Knights Call". Tak to Axel Rudi Pell jaki kochamy i uwielbiamy.

Pewne rzeczy są niezmienne. Ten styl gry Axela, ta umiejętność tworzenia pomysłowych riffów i wciągających motywów gitarowych. Gra dalej to samo, a wciąż tworzy nowe świetne rzeczy, które zachwycają fanów. Nowy album pokazuje, że Axel wciąż ma to coś i wciąż jest wstanie stworzyć wielkie kompozycje, które staną się nowymi klasykami w historii Axela. Na tej płycie są takie kompozycje. No i jest też zgrany band, złożony z doświadczonych muzyków, na czele z genialnym Johnnym Gioeli. Jego głos mimo lat wciąż brzmi tak samo i wciąż przesądza o jakości muzyki Axela. Ciężko sobie wyobrazić kogoś innego do tej roboty.

Okładka jak zwykle pierwsza klasa i przypomina trochę "Black Moon pyramid" i "Kings and Queens". Z resztą okładki zawsze Axel ma klimatyczne i pełne ciekawych motywów, detali. Samo brzmienie troszkę nie do końca mi pasuje. Przede wszystkim gitara jakaś taka stłumiona. Troszkę bym nadał brzmienia z pierwszych płyt, ale to może moje takie widzi mi się.

Niech przemówi zatem muzyka i zawartość płyty. Nie mogło być inaczej. Musiało być instrumentalne intro, które rozpocznie całą tą ucztę. "The resurrection" to tajemniczy i budujący napięcie instrumentalny otwieracz. Panuje mrok i orientalne dźwięki nadają ciekawego charakteru. One jeszcze powrócą. Nie ma eksperymentów to fakt, ale udało się Axelowi zaskoczyć takiego starego fana jak ja za sprawą "Forever Strong". Tak agresywnego i dynamicznego kawałka axel chyba jeszcze nie nagrał. Utwór iście ocierający się o power metal. Szybkie tempo, ostry i niezwykle melodyjny riff napędzają ten kawałek. Brzmi to obłędnie i do tego ten podniosły refren. Majstersztyk! Płytę promował "Guardian Angel" i to taki miły dla ucha kawałek o hard rockowym zabarwieniu. Takich Axel miał zawsze pełno i gdzieś momentami przypominają mi się czasy "Black moon pyramid". Cały czas towarzyszy uczucie, że brzmienie gitary zostało skopane. Jakbym słuchał "Rogues en Vogue" Running Wild. Nie do końca mi to pasuje. Axel też postanowił wrzucić cover Led Zeppelin w postaci "Immigrant song" i samo wykonanie jest godne pochwały, tylko wolałbym posłuchać czegoś ich autorskiego, a nie cover. Czasy "The Crest" można wyłapać w stonowanym i takim nastrojowym "Darkest Hour". Oklepany riff, sprawdzone chwyty i łatwo wpadający w ucho refren i mamy kolejny hit na płycie. To rasowy utwór Axela, który przypomina stare dobre czasy i w sumie nic dziwnego, że wybrano go na kolejny singiel z płyty. Orientalne motywy z intra wracają w "Ankhaia", który jest największą atrakcją tej płyty. Tak, to kolejny kolos autorstwa Axela. Dochodzi tutaj to skrzyżowania Led Zeppelin, Black Sabbath z ery Tony Martina, no i Rainbow z czasów Dio. Marszowe tempo, ponury klimat i mocny, bardzo wyrazisty riff, który przeszywa. Dzieje się tutaj sporo, a owe orientalne motywy troszkę wnoszą świeżości i elementy zaskoczenia. Mocna rzecz, która przypomina troszkę styl "Towers of Babylon". 10 minut szybko zlatuje. Pozytywną energię niesie ze sobą "Hells on Fire" i znów nie brakuje tutaj hard rockowego pazura. Prawie 7 minutowa ballada "Crying in Pain" to klasa sama w sobie. To wulkan emocji, przepięknych solówek i to się nazywa romantyczna ballada, co łapie za serce i zmusza do refleksji.  Troszkę więcej energii niesie ze sobą "Right on Track" i mamy kolejny chwytliwy hicior. Echa "The Crest" słychać w zamykającym "Taken by Storm" i znów mamy nawiązania do Black Sabbath z mojej ulubionej ery. Uwielbiam te rozbudowane i klimatyczne kompozycje od Axela. Czysta magia.

Jeśli na coś można ponarzekać, to w sumie trochę bym poprawił brzmienie gitary, dodałbym może jeszcze jeden czy dwa killery w stylu "forever strong", bo mamy jeden szybki utwór. Miło jest usłyszeć kolejną wariację "Stargazer" Rainbow i kilka hard rockowych motywów. Axel zrobił swoje i nagrał kolejny świetny album. Ci co go kochają, będą zachwyceni. Ci co nie przepadają za jego stylem i poprzednimi płytami, to "Risen Symbol" tego nie zmieni. Dobrze, że Axel wciąż tworzy, wciąż jest z nami i oby jak najwięcej wydawał płyt, zwłaszcza takich jak ta. Premiera płyty już tuż tuż, bo 14 czerwca roku 2024.

Ocena: 9/10

VHALDEMAR - Sanctuary of Death (2024)


 
Za każdym razem kiedy hiszpański band o nazwie Vhaldemar powraca z nowym materiałem to jest to wielkie wydarzenie w kategorii melodyjnego, bojowego heavy/power metalu. Nic dziwnego, bowiem to band który zrodził się jeszcze w latach 90, kiedy był boom na ten rodzaj muzyki. Dwie pierwszy płyty to istny kult dla miłośników takiego grania. Wciąż pamiętam pierwsze sekundy z "I made My own Hell" i to jak mną ten album pozamiatał. Lata lecą , band wydaje wciąż nowe płyty i najlepsze jest to, że cały czas utrzymują swój styl i ten wysoki poziom jakości. Kapela fenomen i jedna z tych, który utrzymuje się na powierzchni i dzielnie utrzymuje płomień power metalu. Najnowszy krążek zatytułowany "Sanctuary of Death" to kolejna perełka w dyskografii tej kapeli i kolejna świetna płyta roku 2024.

Już sama okładka zwiastuje nam epicką, rycerską ucztę dla miłośników rasowego power metalu. Band od razu odkrywa swoje karty i nie zamierza nas trzymać w niepewności. Eksperymentów od nich nikt nie oczekuje, tylko to właśnie granie w niemieckim stylu. To od początku ich kariery było ich znakiem rozpoznawczym. Te elementy niemieckiej sceny, gdzie słychać coś z Gamma ray, Helloween, Running wild, Primal Fear czy Iron Savior są obecne, co bardzo mnie cieszy. Band wykorzystuje znane patenty i tworzy z tego cuda. Ten band  nie byłby sobą, gdyby nie specyficzny i intrygujący wokal Carlosa, który sprawia że Vhaldemar jest jedyny w swoim rodzaju. Ta płyta ma też innego bohatera i jest nim bez wątpienia gitarzysta Pedro, który dwoi się i troi by płyta była dynamiczna, zadziorna i niezwykle przebojowa. Pod tym względem jest czym się zachwycać i każda partia gitarowa potrafi zapaść w pamięci i zachwycić jakością.

Band na singla wybrał "Devils Child" i jakże był to mądry wybór. Kawałek rozrywa na strzępy, szokuje jakością, pomysłowym riffem i niezwykłą przebojowością. Jak brzmi to świeżo i jak to oddaje ducha starych płyt Vhaldemar. Cudo! Ten utwór ma wszystko i definiuje styl power metalu. Band nie zwalnia tempo i dalej serwuje nam rozpędzony i melodyjny power metal w "Dreambreaker". Od pierwszych sekund czuć tą moc i drapieżność. 4 lata przerwy i band jest głodny sukcesu, oj słychać to. Stonowane tempo, troszkę toporności i mamy znakomity "Deathwalker" o mrocznym klimacie. Brzmi to trochę jak mieszanka Accept i Primal Fear. Przepiękne popisy gitarowe dostajemy w tytułowym "sanctuary of Death". Prosty i drapieżny riff, do tego podniosły refren i hicior gotowy. Trzeba przyznać, że bardziej klimatyczny, bardziej balladowy "Forevermore" imponuje pomysłowością, dbałością o detale i emocje, jakie towarzyszą słuchaczowi. Przypominają się ostatnie ballady Accept. Ileż dużo starego dobrego stylu Kaia Hansena można uchwycić w przebojowym "Heavy metal". Miłość od pierwszego dźwięku i dla takich kompozycji warto żyć i sięgać po nowe płyty. Jak miło jest też zobaczyć kolejną odsłonę "Old kings Visions". To już 7 odsłona hymnu Valdemar. Jak zwykle uczta dla uszu i duszy. "Journey to the unknown" brzmi jak stary dobry Primal Fear z czasów "Devils Ground" czy "Nuclear Fire". Co za czad! Ten riff wgniata w fotel, a sam refren to czysty przejaw geniuszu. Echa Gamma ray pojawiają się też w obłędnym "Rebels Law" i znów czysta power metalowa perfekcja. Co za killer!

Vhaldemar przyzwyczaił nas do grania na takim poziomie. Szokuje, że tyle lat grają tak świetnie i nie przeszkadza, że trendy się zmieniają, jedni odchodzą, drudzy zmieniają styl, a Vhaldemar wciąż tu jest i gra swoje. Brzmią przy tym świeżo, pomysłowo i drapieżnie. Hitów nie brakuje, tak samo jak świetnych melodii. Vhaldemar nagrał bezbłędny album, który umacnia ich pozycje i pokazuje, że stara szkoła power metalu wciąż ma sporo do powiedzenia. Oby na następny album nie przyszło nam czekać kolejnych 4 lat.

Ocena: 10/10

piątek, 10 maja 2024

RIOT V - Mean Streets (2024)


 Todd Michael Hall to jeden z najbardziej charyzmatycznych wokalistów i jeden z moich ulubionych metalowych głosów. W Jack Starr Burning Starr błyszczał i w amerykańskim Riot V też już zdołała sobie miejsce i wnieść troszkę świeżości do tej zasłużonej formacji. "Unleash the Fire" czy "Armor of light" to znakomita dawka heavy/power metal i przykład, że wciąż mimo stażu można tworzyć godny uwagi materiał. To znakomite płyty, czego nie można powiedzieć o najnowszym "Mean Streets". Nie chodzi o to, że to jakiś niesłuchalny gniot, lecz przy tamtych płytach wypada blado.

Okładka nie wiele zdradza, choć jest miła dla oka i wskazuje, na to że będzie klasycznie i bardzo heavy metalowo. To dobrze skrojony materiał z pogranicza heavy metalu, power metalu i nawet hard rocka. Todd jak zwykle śpiewa na swoim poziomie i potrafi czarować na każdy kroku. Sami gitarzyści tj Nick Lee i Mike Flyntz stawia na urozmaicenie, na proste patenty i przebojowość. Jest sporo hitów i dobrze rozegranych utworów, ale tych pomysłów na wystarczyło na cały album. Potencjał na pewno został zmarnowany, bowiem band tej klasy stać na coś wyjątkowego.

Na dzień dobry dostajemy rozpędzony i bardziej power metalowy "Hail to the warriors", który szybko w pada w ucho i pokazuje, że Riot potrafi stworzyć rasowy hicior. Dwa kolejne utwory pozbawione jakby życia i drapieżności. Troszkę zaczyna wiać nudą. Riot z pewnością lepiej wypada w energicznym i przebojowym "High Noon". Serce szybciej zaczyna bić przy "Higher" i znów band stawia na szybki i zadziorny riff i bardziej power metalowy charakter. Pozytywne emocje wzbudza również pomysłowy i łatwo wpadający w ucho "Mean Streets". Praca gitar i to jak to wszystko jest rozplanowane sprawia, że utwór skrada serce. Taki Riot to ja mogę słuchać. Kolejny rozpędzony utwór na płycie to "Mortal Eyes" i znów wszystko kręci się w okół szybkiego tempa, mocnego riffu i chwytliwej melodii. Słucha się tego jednym tchem. Na sam koniec zostaje przebojowy "No more", który pokazuje że band potrafi jeszcze stworzyć prosty i solidny heavy metalowy kawałek. Czasami najprostsze rozwiązania są najlepsze.

"Mean streets" to nie jest najlepszy album w dyskografii Riot. Brakuje przebłysku geniuszu, bardziej dopieszczonego materiału, który by rzucał na kolana od samego początku do samego końca. Niestety jest też sporo słabszych momentów i całościowo płyta jest tylko solidna. Szkoda, bo był potencjał na coś więcej. Nie pomaga nawet bezbłędny Todd i jego niesamowity głos. Miejmy nadzieje, że jeszcze nagrają coś na miarę swojego talentu i możliwości.

Ocena: 6.5/10

środa, 8 maja 2024

SEBASTIAN BACH - Child within the man (2024)



Jeden z najbardziej charyzmatycznych heavy metalowych/rockowych wokalistów powraca z nowym, długo wyczekiwanym materiałem. Tak mowa o Sebastianie Bachu i jego nowym krążku o tytule "Child Within the man" , który ukaże się 10 maja nakładem RPM records. Oczywiście jest to mieszanka hard rocka i heavy metalu. Echa Skid Row owszem są, ale czy udało się nagrać klasyk, który przypomni złote lata Sebastiana Bacha?

Ostatnie dzieło jego dawnych kolegów z Skid Row to była kopalnia hitów i album na miarę tych pierwszych z Bachem na wokalu. Tutaj na swoim krążku Sebastian taki trochę niezdecydowany i przede wszystkim mało w tym przebojowości i tej klasy z tamtych wydawnictw. Na pewno na plus zaliczyć należy mocne, hard rockowe brzmienie i bardzo dobra forma wokalna Sebastiana. Problem tkwi w tym, że gitarzysta Devin Bronson gra solidnie, ale nic ponadto. Nie tworzy intrygujących solówek, czy godnych zapamiętania melodii czy riffów. Wszystko jest dobre, ale nic ponadto. Sam aspekt kompozytorski też niestety kuleje. Mamy bardzo udane utwory, ale też i wypełniacze, przez co płyta jest nie równa.

Dobrze ten album się rozpoczyna, bo od mocnego, wyrazistego "Everbody Bleeds", który przypomina stare dobre czasy Skid Row. Melodia też jest trafiona i wpasowana do stylu jaki prezentuje Sebastian. "Freedom" to też mocny kawałek, który opiera się na zadziornym riffie i łatwo wpadającym w ucho refrenie. Do takiego grania Bach nas przyzwyczaił. Singlowy "Hold on to the dream" to taki bardziej rockowy przebój, ale w dalszym ciągu płyta bardzo pozytywnie zaskakuje. Dalej mamy solidny "hard Darkness", gdzie Sebastian próbuje brzmieć agresywniej i nie jest to złe, ale przejawu geniuszu nie uświadczyłem. Band również pokazuje pazur w "Future of Youth", ale to również tylko solidne granie, które ociera się o stare dobre czasy Skid Row. Potem seria średnio udanych kompozycji i docieram aż do zamykającego kawałka, czyli "to live again". Nastrojowa ballada, która nie nudzi i potrafi zapaść w pamięci. Głos Bacha pasuje idealnie do tego typu kompozycji.

Kilka dobrych momentów, kilka godnych uwagi kompozycji, ale tak to nic szczególnego. Dobrze skrojony materiał z pogranicza heavy metalu i hard rocka. Obecność Sebastiana robi robotę i nie raz tuszuje pewne niedoskonałości i pewnie gdyby nie on, to ta płyta przeszła by bez echa. Warto posłuchać, ale nie jest to klasa starych płyt skid row, ani też nie jest to tak energiczna i przebojowa płyta, jak ostatni album Skid row z Erikiem na wokalu.

Ocena: 6/10
 

niedziela, 5 maja 2024

METAL RIOT - Birth Of Terror (2024)


 "Birth of Terror" to debiut fińskiej formacji Metal Riot. W 2023r wydali swój singiel, a teraz prezentują pełnometrażowy materiał. To już kolejna bardzo krótka i treściwa płyta, gdzie czas płyty nie przekracza 35 minut. Co najważniejsze w tym wszystkim, że to kawał solidnego heavy metalu, który potrafi umilić czas. Godne zapamiętania riffy, melodyjne solówki i wyrazisty wokal. To wszystko składa się na to, że mamy solidny heavy metalowy krążek.

Za partie wokalne odpowiada Joonas Myller, który całkiem dobrze radzi sobie w tej roli. Może nie jest to najlepszy heavy metalowy głos jaki słyszałem, ale śpiewa z pasją i zamiłowaniem do metalu, a to też się liczy. Takanen i Johansson w roli gitarzystów też dają radę i dla nich brawa się należą za melodyjne solówki, które mocno wzorowane są na twórczości Iron maiden. Dobrze to słychać choćby w takim agresywniejszym "Into the Fire". Wyrazisty bas z początku wprowadzają nas w singlowy "Eternal Speed Death". W końcu mocne uderzenie i ta stylistyka speed metalowa pasuje do kapeli. Powinni bardziej pójść w takim kierunku. Soczysty heavy metal band serwuje już nam w otwierającym "Dreams die young" , gdzie postawiono na przebojowy charakter i znów patenty wyjęte z Iron maiden. Toporny "War" nie wiele wnosi do płyty i można go określić mianem wypełniacza. Rozbudowany "Echoes in Eternity" też na siłę wydłużana i taki trochę za spokojny. Kolejny bardzo chwytliwy hicior na płycie to "Now or Never", gdzie band balansuje na pogranicza heavy metalu i hard rocka. Jest moc, jest pomysłowość i to pokazuje że Metal Riot grać potrafi. Płytę zamyka "Pieces of the Past", który też stawia na chwytliwy i melodyjny metal.

Metal Riot może póki co świata nie zwołują swoim debiutem, ale to wciąż solidny heavy metal zagrany z pasją. Jeszcze sporo przed nimi, jeszcze trochę pracy ich czeka, ale póki co prezentują się dobrze. Jest kilka hitów i kilka wciągających solówek. Na początek wystarczy. Zobaczymy jak dalej potoczy się ich kariera.

Ocena: 6.5/10

sobota, 4 maja 2024

CONCERTO MOON - Back beyond Time (2024)


 Japońska potęga, jaką jest bez wątpienia Concerto moon powraca po 4 latach przerwy z nowym albumem zatytułowanym "Back Beyond Time". Na pewno nie jest to najlepszy album tej formacji, ale jakiegoś wstydu im nie przynosi. To w dalszej mierze wciąż Concerto moon jaki znamy i kochamy. Sporo neoklasycznych patentów i nawiązań do twórczości Yngwie Malmsteena, czy Ritchiego Blackmore;a. Od samego początku pierwsze skrzypce gra gitarzysta i geniusz Norifumi Shima. To jedyny członek z klasycznego składu. Okładka może i nijaka, ale zawartość na pewno jest godna uwagi.

Jak zwykle imponuje samo brzmienie płyty, co podkreśla jak utalentowani są muzycy Concerto Moon. Znajdziemy tutaj dużo klimatycznych hard rockowych zagrywek, sporo takich motywów, które mocno nawiązują do Rainbow. Dla mnie to akurat spora zaleta, bo uwielbiam Rainbow. Bardzo dobrze spisuje się wokalista Wataru Haga, który dołączył do zespołu w roku 2018. Ma ciekawą barwę i potrafi zbudować rockowy feeling i czasami oczarować swoim kunsztem i techniką. Właściwy człowiek na właściwym miejscu.

Słabe punkty? Z pewnością troszkę taki ostrożny i mało wyrazisty "The light of Dawn". Brakuje tutaj tego błysku geniuszu. Cała reszta mocno przypomina mi okres Rainbow z Joe Lynn Turner na wokalu. Płytę otwiera rozpędzony "The Gold Digger", gdzie dostajemy neoklasyczny power metal w najlepszym wydaniu. Ach te popisy gitarowe pana Shima czysta klasa. Pomysłowy riff i duża dawka pozytywniej energii to atuty "Hope Seeker", który jest kolejny mocnym kawałkiem na płycie. Troszkę bardziej hard rockowy jest stonowany "Story of my life", z kolei "Reaching out for mercy" wyróżnia się ciekawym motywem przewodni i również ukazuje hard rockowe oblicze zespołu. Kolejny killer na płycie to szybki i bardzo melodyjny "Find my way" który też oddaje to co najlepsze w muzyce Concerto moon. Troszkę bardziej komercyjny jest "The mindless Crime", gdzie znów roi się od wpływów Rainbow. Końcówka płyty to zadziorny i dobrze wyważony "Heartless world". Jak znakomicie układa się współpraca Shima i klawiszowca. Dogadują się bez słów. Całość wieńczy szybki i bardzo przebojowy "Evil and lies". Co za energia, co moc. Brawo Concerto moon.

Concerto moon nigdy tak naprawdę nie zawiódł. Zawsze dostarcza materiał na bardzo wysokim poziomie. Tym razem jest podobnie. Płyta jest bardzo przebojowa, zróżnicowania i mocno nawiązuje do dokonań Rainbow. Pojawiają się słabsze momenty, ale giną w gąszczu geniuszu Norifumi Shima. Płyty tego zespołu można tak naprawdę brać w ciemno.

Ocena: 9/10


BLADESTORM - Wrangler of Thunder (2024)


 20 kwietnia nakładem thrashing madness productions ukazał się debiutancki krążek wrocławskiej formacji Bladestorm. "Wrangler of thunder" to soczysty heavy metal, który daje nam kopa. Mamy tu szybkie riffy, agresywny wokal, dużą dawkę przebojowości, a wszystko oparte na heavy/speed metalu lat 80. To już kolejne wartościowe wydawnictwo stworzone przez polski band.

Co ciekawe, sama kapela powstała w 2019r na gruzach Leviathan, który grał death/thrash metal.Ten agresywny aspekt na pewno przejawia się w specyficznym wokalu Bartka Koniuszewskiego, który momentami brzmi jak Peavy z Rage, czy też Paul Di Anno. Nie każdemu pewnie przypadnie do gustu jego maniera, ale trzeba oddać mu że pasuje do warstwy instrumentalnej. Band zadbał o każdy aspekt, począwszy od miłej dla oka okładki, czy mocne, wyrazistego brzmienie. Wszystko jest spójne i dobrze dopasowane. Można jedynie ponarzekać, na to że płyta jest na jedno kopyto i troszkę taka oparta jakby na jednym riffie. Przez to wszystko się trochę zlewa w jedną całość.

Każdy z tych utworów, czy weźmiemy otwierający, czy np "Predator" to od razu zauważymy że są to kompozycje zbudowane wg pewnego schematu. Szybkie tempo, zadziorny riff i sporo heavy metalowego pazura. Rozpędzony "Onward to Victory", czy też energiczny "Speed demon" nie przynoszą niczego innego, a jedynie powtórkę z rozrywki. Zamykający "I am the beast" z gościnnym Andy Bringsa też brzmi jak kalka wcześniejszych utworów.

Bladestorm nagrał album bardzo heavy metalowy, bardzo energiczny i to kawał dobrze skrojonego krążka. Album opiera się na mocnych riffach i szybkim tempie. Szkoda, tylko że brakuje urozmaicenia i troszkę świeżości. Mimo pewnych nie dociągnięć, jest to płyta, którą warto posłuchać.

Ocena: 7/10

PIRATE QUEEN - Ghosts (2024)


 Miło jest widzieć, że przybywają nam płyty z pirackim metalem, miło jest widzieć, ze ktoś próbuje swoich sił w tej trudnej tematyce. Pirate Queen, który powstał w 2023r ma do zaoferowania symfoniczny heavy/power metal, który jest bliższy ostatniej płycie Visions of Atlantis. "Ghosts" to pełnometrażowy album, choć nie do końca się z tym zgodzę. 32 minuty materiału, z czego 3 utwory to 3 różne wersje tytułowego "Ghosts". Dziwny zabieg. A co nas czeka po włożeniu płyty do odtwarzacza.

Nie powiem, brzmi to nawet dobrze i są momenty, gdzie można pochwalić dziewczyny za zapał i pomysłowość. Na pewno szokuje, że to kolejny band złożony tylko z kobiet. Na pewno na uwagę zasługują ciekawe zagrywki gitarzystek. Zarówno Victoria jak Patri znają się na rzeczy i wiedzą jak zagrać ciekawy riff, czy stworzyć wciągający motyw. Nic odkrywczego nie grają, ale o to zawsze ciężko. Mimo wtórności, poradziły sobie i nagrały album godny uwagi. Całość dobrze spina łagodny, nieco słodki głos Anne Marie. Pasuje to do całej warstwy instrumentalnej. Co zawiodło? Troszkę same pomysły na kompozycje.

Tytułowy "Ghost" jest uroczy i pokazuje ten symfoniczny heavy/power metal w stylu Vision of Atlantis. To lekkie i przebojowe granie, które szybko wpada w ucho. Również przyjemny dla ucha jest "Pirates from the sea" i sam główny motyw jest bardzo uroczy. Troszkę zalatuje Powerwolf. "Sirens Tears" to wypełniacz, który nic nie wnosi do płyty. Band nieco przyspiesza w "Santa Lucia", gdzie pojawiają się ciekawe zagrywki gitarowe, podniosły refren i bardzo chwytliwa melodia. Dobrze się słucha takich kompozycji w wykonaniu Pirate Queen. Bardzo dobrze wypada też marszowy i taki epicki "Open Fire" i to potwierdza, że ten band potrafi grać i robi to naprawdę dobrze. Daje to nadzieje, że jeszcze o nich usłyszymy.

"Ghost" to solidne wydawnictwo z kręgu symfonicznego heavy/power metal. Przede wszystkim brawo za pomysłowość, za chęci grania pirackiego metalu. W końcu tak mało jest płyt z taką tematyką. Zobaczymy jak ich kariera się rozwinie, a póki co warto obczaić debiut.


Ocena: 7/10

czwartek, 2 maja 2024

GREYHAWK - Thunderheart (2024)


 Gitarzysta Rob Steinwey i basista Derin Wall w tym roku wydali debiutancki album z innym zespołem o nazwie Glyph. Pozytywne zaskoczenia i z pewnością, płyta którą warto znać. Tak samo warto znać inny zespół, gdzie panowie również grają, czyli Greyhawk. Amerykański band działający od 2016 r i mający za sobą debiut w postaci "keepers of the flame". Panowie pokazali, że grać potrafią i robią to naprawdę dobrze. Najnowszy album "Thundeheart" to najlepszy tego przykład.

Czego należy się spodziewać po tej płycie? Okładka sporo zdradza. Rycerski, bojowy z nutką epickości heavy/power metal. Na przód wysunięty uzdolniony wokalista Rev Taylor, który swoim głosem tworzy ten epicki klimat i od razu można obudzić w sobie wojownika. Mocny i wyrazisty wokal, który idealnie współgra z warstwą instrumentalną.  Berlin/Steinway to duet gitarowy stawiający na proste, mocne i epickie partie gitarowe. Nie brakuje ciekawych solówek i przejść, czy zwolnień. Wszystko ma swój urok i procentuje na rzecz Greyhawk.

Na dzień dobry killer w postaci "Spellstone", potem serce skrada melodyjny i nastrojowy "Thunderheart", gdzie upchano hard rockowe patenty. Chcecie hitów? Taki jest "Rock roll city", który przypomina stare dobre czasy Scorpions, ale nie tylko. Coś z Judas Priest, coś z Manowar mamy w epickim, bojowym "Steadfast". Czujecie ten dreszczyk? To nie chłód, to moc bijąca z tego utworu.Co za wejście gitary mamy w "Sacrifice of Steel" i tu jest heavy metal pełną gębą. Jest moc, jest przebojowo i z luzackim feelingiem. Tak trzymać! Marszowo, epicko jest w "The Last Mile" i znów band błyszczy. Odnoszę wrażenie, że właśnie w takiej stylistyce są najlepsi. Odnajdują się w epickim heavy metalu. Riff w "Back in the Fight" jakoś tak brzmi znajomo. Dio? Judas Priest? Można rozpocząć dochodzenie, tylko po co? Jest zabawa, jest pozytywna energia i o to chodzi. O dziwo zamykający "The golden Candle" to nie kolos, to nie epicki armageddon, tylko troszkę nijaka ballada. Szkoda.

Greyhawk rozwija się, doprecyzowuje swój styl, warzy każdy dźwięk i nie pozwala sobie na jakieś dziwne dźwięki. Całość spójna, imponująca, dająca prawdziwy smak epickiego heavy metalu. Ten band zawarł na tej płycie, wszystko co definiuje ten styl. Płyta zapada w pamięci i nie raz jeszcze wrócę do niej. Pewnie już wszyscy ją znają, więc pewnie tylko utwierdzicie się w przekonaniu, że to to kolejna ważna płyta roku 2024.

Ocena: 9/10


ETHEREAL FLAMES - Myths and legends of our land (2024)


 Włoska scena zawsze potrafi dostarczyć intrygujące płyty z kręgu symfonicznego power metalu, gdzie pojawiają się elementy progresywne, nieco operowe, a wszystko z naciskiem na podniosły klimat i rozmach. Tak, włosi to akurat potrafią i na wysokim poziomie. Debiutujący w tym roku Ethereal Flames wcale nie odbiega od tego schematu. "Myths and legends of our land" to płyta, która przypadnie do gustu fanom Rage, Powerwolf, Blind Guardian czy Hammerfall.

Punktem wyjściowym do muzyki Ethereal Flames jest bez wątpienia osoba wokalisty. Alessandro Binotii ma ciekawą barwę głosu, który przykuwa uwagę charyzmą i stylem śpiewania. Brzmi momentami jak Atilla Dorn z Powerwolf, a czasami jak Peavy z Rage. To nieco wyróżnia ich na tle innych włoskich kapel.  Binotti ponadto współtworzy partie gitarowe z Palmeri, stawiają przy tym na urozmaicenie, melodyjność i rozmach. To wszystko jest przemyślane i spójne. Nawet te spokojniejsze momenty potrafią oczarować słuchacza i złapać za serce.

Przepiękna okładka to w zasadzie początek zachwytów. Soczyste i dopracowane brzmienie, które podkreśla talent muzyków też odgrywa tutaj kluczową rolę. Otwierający "Desperate Girl" daje wyraźny sygnał, czego należy się spodziewać po tej płycie. Marszowy "The holy House" ukazuje epicki rozmach i to jest to do czego włoskie zespoły nas przyzwyczajają. Troszkę bardziej progresywnie jest w pomysłowym i nastrojowym "Restless Knight", z kolei "Two sad Lowers" to jedna z piękniejszych ballad tego roku. Prawdziwa perełka. Końcówka to prawdziwy wysyp podniosłego epickiego power metalu i w tej kategorii sprawdza się zarówno "Pilato's lake" jak i "The Queen Sibilla".

To się nazywa debiut na miarę włoskiej sceny. Jest sporo atrakcyjnych melodii, podniosłych refrenów i dobrze wyważonych kompozycji, które intrygują aranżacjami i rozmachem. Słucha się tego z niezwykłą przyjemnością od początku do końca. Eathereal Flames pokazuje się z świetnej strony, dając nam do zrozumienia, że drzemie w nich ogromny potencjał i nie zamierzają go marnować. Gorąco polecam!

Ocena: 9/10

NOCTURNA - Of Sorcery and Darkness (2024)


W roku 2022 ukazał się solidny debiut włoskiej formacji Nocturna, która pokazała że wciąż można nagrać interesujący materiał w klimatach symfonicznego power metalu w stylu Nightwish czy Frozen Crown. Włoski Nocturna jest na rynku od 2021r i już nieco zapracowali na swój status i fanów na pewno im nie brakuje. Najnowsze dzieło zatytułowane "Of sorcercy and darkness" bez wątpienia potwierdza ich wartość i umiejętności.

Wszystko skupia się wokół podniosłego i nieco operowego głosu Grace Darkling, który przesądza o atrakcyjności materiału i nadaje mu odpowiedniego charakteru. Ma to coś w głosie, co sprawia, że przyciąga uwaga i zapada w pamięci. Podobne odczucia wzbudza Rehn stillnight. Wokale to akurat mocna strona tej płyty. Sporo dobrej roboty odwala gitarzysta Frozen crown, czyli Hedon. Stawia na melodyjne i łatwo wpadające w ucho riffy. Jest w tym wszystkim pazur, dynamika i smykałka do przebojowości. Dobrze się tego słucha od pierwszych dźwięków.

Rozpędzony "Burn The Witch" to power metal z rozmachem i przepisem na prawdziwym hicior. Nocturna tu błyszczy i pokazuje swój potencjał. To jest to! "Noctis Avem" to już bardziej epicki kawałek, który poniekąd przypomina klasyczne płyty Nightwish. Ta szybkość, ta potęga Nocturna w rozpędzonym "creatures of darkness". Mocna rzecz! Dużo tutaj pozytywnej energii i hitów, które potrafią szybko zaintrygować  i przykuć uwagę. Tak jest z takim zadziornym "Midnight Sun" czy "Seven Sins". Warto też pochwalić band za podniosły "Strangers", który również opiera się na podobnych patentach. Kolejny killer z nowej płyty.

Dużo plusów można tutaj znaleźć. Produkcja, okładka, umiejętności muzyków, styl i forma podania tego. Wszystko się klei, tylko materiał trochę nie równy i pojawiają się chwile słabsze. Mimo pewnych nie dociągnięć, to jest to płyta która trzeba znać, zwłaszcza jeśli kocha się twórczość Nightwish czy Frozen Crown.

Ocena: 7.5/10
 

poniedziałek, 29 kwietnia 2024

MELODIUS DEITE - Demonology (2024)


Melodius Deite powraca po 4 latach ciszy i ma do zaoferowania nowy krążek zatytułowany "Demonlogy". To już 5 album w dorobku grupy i pierwszy z udziałem nowego wokalisty tj Maxa Cruza. Poprzedni krążek "Elysium" bardzo mi przypadł do gustu i tutaj słychać kontynuacje stylu zaprezentowanego na tamtym albumie. W dalszym ciągu słychać nawiązania do twórczości Dark Moor czy Rhapsody i bardziej klasycznych grup grających power metal. Przede wszystkim mocno dają o sobie znać lata 90, gdzie power metal rozkwitał w najlepsze.  "Demonlogy" to bez wątpienia pozycja godna uwagi, choć do pełni szczęścia troszkę zabrakło.

24 kwietnia ukazał się "Demonlogy" i to premiera warta uwagi, jeśli gustuje się w power metalu. Przede wszystkim brawa za pewne powiązania z neoklasycznym power metalem, za pomysłowe i łatwo wpadające w ucho partie gitarowe. Znakomicie one współgrają z klawiszami, tworząc przepiękną barierę dźwięków. Jest  z polotem, majestatycznie i tak klasycznie. Nowy wokalista ma łagodną manierę, pokroju Kiske i pasuje do takiego grania. Jest tutaj sporo momentów, które potrafią rzucić słuchacza na kolana. Tak jest w przypadku "Lucifer" i aż łezka w oku się kreci, bo brzmi to znakomicie i bardzo w stylu starych płyt Dark Moor. Podobne emocje wzbudza bardziej stonowany i wyważony "Knights of Heaven" , gdzie band stawia na klimat i romantyczny nastrój. Czasami band za bardzo idzie w takie stonowane i spokojne dźwięki, co nie do końca mi to odpowiada. Odnoszę wrażenie, że miało być epicko i z rozmachem, a zrobił się przerost formy nad treścią. Taki "Warriors heart and soul" jest dobrym tego przykładem. Mocny i pełen energii jest "Heroes Strike Back" i w takim stylu band wypada najlepiej. Potem im dalej w las tym różnie bywa. Mamy ciekawe momenty przeplatane z spokojnymi i bardziej komercyjnymi. Mimo niedociągnięć, słabszych momentów, ta płyta zasługuje na uwagę.

Melodius Deite ma intrygujący styl i duży plus dla nich za petenty wyjęte z twórczości Dark Moor, Insania czy Rhapsody. Band ma swój własny styl, który rozwijają i upiększają. Przepiękne nawiązania do lat 90, gdzie power metal rozkwitał i był boom na ten rodzaj metalu. Nowy wokalista wpasował się do muzyki Melodius Deite. "Demonlogy" to może nie najlepszy album tej grupy, ale wciąż bardzo udane dzieło w kategorii power metalu, które zasługuje na uwagę !

Ocena: 8.5/10



ps. Sorry Stefan za brak ostatniego akapitu, ale internet coś płata dzisiaj figla :)
 

niedziela, 28 kwietnia 2024

RAT KING - Rat City (2024)


 
Jak miło jest widzieć, że polska scena heavy metalowa rośnie w siłę. Niegdyś dominowały tylko agresywne i ciężkie odmiany heavy metalu. Death Metal czy black metal to był nasz konik, a heavy metal jakoś tak kulał i był bardzo podziemny. W obecnych czasach przybywa nam kapel grających klasyczny heavy metal, czy też heavy metal z domieszką power metalu czy speed metalu. Duma rozpiera na samą myśl. Pewnie wielu maniaków heavy metalu obserwuje kanał nwothm full albums na you tube i pewnie nie raz coś dla siebie wybrało. Zobaczyć tam na tym kanale, kolejny polski band, który dociera do innych zakamarków świata to naprawdę rozpiera duma. Zwłaszcza widząc nazwę Rat King, która ma w sobie to coś, co pozwoli jej się przebić. Band ma pomysł na siebie, a przede wszystkim talent i nie przeciętnie pomysły. Tak "Rat City" to coś więcej niż debiut pochodzącej z Katowic formacji Rat King.

Płyta zawiera heavy/speed metal osadzony w latach 80. Band zadbał, żeby ta skojarzenia z latami 80 towarzyszyły nam na każdym kroku. Kiczowata i prosta okładka, solidne, nieco przybrudzone brzmienie, czy wreszcie  krzykliwy głos Stanley Cioska z Axe Crazy sprawiają, że można się poczuć jakby płyta została nagrana w latach 80. Całość jest bardzo szczera i pomysłowa. Te wykonania trafiają do serca i zachwycają swoją prostotą. Tutaj nie trzeba eksperymentowania, partie gitarowe oparte są na zadziorności, szybkości, a przede wszystkim chwytliwości i przebojowym charakterze. Każdy kawałek niesie ze sobą energią i heavy metalowy pazur. Panowie odrobili zadanie domowe i zmajstrowali majstersztyk.

Szczury słychać w intrze, pojawia się nie pokój i nutka tajemniczości. Intro "Invitation to the rat feast" i słychać hołd dla Iron Maiden. Kocham intro "the Ides of March" ironów z killers i tutaj intro brzmi podobnie. To nie minus, a spory plus. Piękne wejście melodii w "rat city" i mamy klasyczny heavy/speed metal.  Grać old schoolowo to jedno, ale robić to na wysokim poziomie to już wyższa szkoła jazdy. Gitary tną aż miło, ale to nie tylko pędzenie do przodu. Pomysłowo to wszystko rozplanowane. Jestem kupiony! "Enemy of an Enemy" jakoś mi zaleciało w początkowej fazie Accept, ale to już nie chodzi skąd są wzorce, ale ile w tym miłości do lat 80, do swoich idoli, którzy ukształtowało tych młodych muzyków. Ryk gitar, rozpędzona sekcja rytmiczna i speed metalowa jazda bez trzymanki to atuty "Homonculus". Hit za hitem i "Leather Shop" też do nich należy. Band bawi się konwencją i nie chce lecieć na jednym riffie, dlatego tak dobrze się tego słucha. Ciekawe przejścia i podniosły refren sprawiają, że "Witches and Skulls" to heavy metal lat 80 w pigułce. "Game of Two" to już więcej starego Accept niż na nowej płycie "Humanoid". Klasyka! Jakże piękne wejście perkusji mamy w zadziornym "The Cat" i jakoś zaleciało mi Warlock czy grave Digger. Panowie nawet radzą sobie z kolosami i "Rulers Machine" to kopalnia ciekawych partii gitarowych i solówek. Wielki finał to petarda w postaci "The Duel". Włosy stają dęba, jak to świetnie brzmi. Szokuje, że to wszystko jest made in Poland. Szok i nie dowierzanie.

Nie, to nie jest kolejny heavy speed metal z Kanady. Oni mają Traveler, czy Riot City, a my mamy Rat city, czyli Rat King, który pokazuje że heavy/speed metal można u nas grać i podjąć walkę z najlepszymi na świecie. Brawo panowie! Kawał świetnej roboty. Niech idzie to w świat i niech wiedzą, że i u nas powstają świetne płyty.

Ocena: 9/10

TASSACK - Old Skull (2024)


 Jedno spojrzenie na okładkę i można odnieść wrażenie, że gdzieś ten styl rysowania widziałem. Przypomnijmy sobie okładkę "Dead End" Turbo, czy okładkę "Oddech wymarłych światów" i zobaczymy powiązania z okładką najnowszego albumu thrash metalowej formacji Tassack z Budzynia, która nosi tytuł "Old Skull". Jerzy Kurczak znów namalował godną zapamiętania okładkę, ale to nie szata jest najważniejsza, lecz zawartość. Tassack działa od 2014r i już w sumie nagrali 4 albumy. Trochę wstyd się przyznać, ale jakoś wcześniej nie miałem do czynienia z tym bandem. Mój błąd, bo w tej kapeli drzemie ogromny potencjał. Panowie potwierdzają, że to nazwa która budzi respekt, pokazuje że w Polsce może powstać znakomita thrash metalowa płyta na światowym poziomie.

Nie tylko okładka zabiera nas w rejony lat 90. Samo brzmienie, styl komponowania i aranżacji też mocno nawiązuje do starych dobrych płyt z polskiej sceny metalowej, ale nie tylko. W muzyce Tassack jest też coś z Anthrax, czy Tankard. Kto szuka energię, agresję, a zarazem melodyjność i przebojowość ten trafił pod właściwy adres. Na płycie błyszczy lider Grzegorz Wojtasik, który pełni rolę basisty i wokalisty. Jego wokal jest zadziorny i idealnie pasujący do zawartości i stylu grupy. Do tego znakomicie brzmi na tej płycie bas. Bardzo intensywny, wyrazisty i nadający odpowiedniego tonu całości. Potęgą Tassack jest duet gitarowy tworzony przez Mikołaja i Dawida. Panowie dają czadu i nie ma tutaj miejsca na nie potrzebna zwolnienia czy kombinowanie. Od początku do końca jest thrash metalowe łojenie na najwyższym poziomie. Brzmi to tak znakomicie, że słucha się tego jednym tchem.

Jakże szybko mija czas z muzyką Tassack.  34 minuty upchane w 9 kompozycjach szybko zlatuje. Na dzień dobry strzał prosto w pysk za sprawą brutalnego, ale jakże melodyjnego "Łupieżca". Old schoolowy thrash metal, który przypomina mi poniekąd stare czasy Turbo, ale nie tylko. Ten bas na tej płycie to istne cudo. Już tytułowy "Old Skull" to znakomicie prezentuje. Co za pokaz mocy i umiejętności. Sam utwór zróżnicowany, pełen ciekawych przejść i nawet coś z Anthrax można się doszukać. Trzeba przyznać, że teksty i używanie przekleństw pasuje do tej kapeli i nie irytuje to w żaden sposób. Dobitnie to potwierdza taki zagrany na luzie "Wiejska Maszyna Rozpierdolu" i to luzackie podejście przypomina nieco Tankard. Numer 4 to "Szajse Musik" i tutaj band zaskoczył pomysłowością i świeżością. Utwór bardzo ciekawie brzmi, a wszystko za sprawą patentów bardziej hip hopowych. Udział Nagły Atak Spawacza zrobił swoje i znakomicie połączył się z thrash metalową manierą. Tak jak oni tutaj śpiewają "dla innych gówno warte, a dla innych hity". Dla mnie to akurat hit. Dobra wracamy, do thrash metalowego łojenia i "Krąg" to kolejny mocny punkt na płycie. Kawałek o nieco bardziej technicznym wydźwięku i z ciekawymi przejściami. Nieco zwalniamy tempo w bardziej heavy metalowym "Zemsta królowej anny" i znów ten przeszywający bas. Można słuchać bez końca. Band na pewno zaskakuje lekkim, nastrojowym wejściem w "Pokłosie/Zimny chirurg". Imponują umiejętności muzyków i ich pomysły na kompozycje i aranżacje. Nie ma lipy i brzmi to na miarę najlepszych thrash metalowych kapel. Sporo energii niesie ze sobą dynamiczny "Śmierć Ożywieńcom" i sam finał to "Rozdroża" czyli ballada w thrash metalowym stylu. Pomysłowo i z pazurem.

Jeden tytuł z tej płyty idealnie określa styl Tassack. "Wiejska Maszyna Rozpierdolu" i coś w tym jest. Band gra agresywnie, bardzo pewnie siebie i z jednej strony czerpie garściami od najlepszych, a z drugiej strony mają pomysł na siebie i na swój styl. Thrash metal pełną gębą i Tassack pokazuje, że w naszym kraju można jeszcze stworzyć znakomity thrash metalowy album, którym można się chwalić zagranicami Polski. Świetna Robota Tassack! Jedna z najmilszych niespodzianek roku 2024.

Ocena: 9/10

sobota, 27 kwietnia 2024

MORGUL BLADE - Heavy metal Wraiths (2024)


 
Black metal to jeden z tych odmian heavy metalu, który jakoś nigdy nie był mi po drodze. Były różne podejścia, ale zazwyczaj kończyło się to wszystko niepowodzeniem. Ostatnim czasy sięgam po mieszankę black/heavy/speed metal i taka mieszanka bardzo mi odpowiada. Mroczny, ponury klimat nie przytłacza, a specyficzny, drapieżny wokal zamiast być wadą, staje się atutem. Tak porwał mnie Graveripper, Hellripper czy Diabolic Night. W tym roku roku też jest kilka takich płyt z taką stylistyką.  Demonslaught 666 był najpierw, a teraz czas na pochwały dla najnowszej płyty amerykańskiej formacji Morgul Blade. "Heavy metal wraiths" to bez wątpienia płyta warta grzechu, nawet dla tych którzy na co dzień nie siedzą w black metalu.

Co ciekawe skład tego zespołu tworzy muzycy, którzy również grywają w Heavy Temple, który gra klimatyczny doom metal. Sam morgul blade powstał w 2018r i dorobił się tylko debiutu. Nowe dzieło to znakomita dawka nwothm, pomysłowych riffów, ciekawych przejść, zmian temp i rasowych hitów. Black metal jest tutaj dodatkiem, uzupełnieniem, który nie przytłacza a sprawia że płyta ma swój urok. Wokal Klaufa jest specyficzny, ale oddaje black metalowy charakter. Klauf to też uzdolniony gitarzysta, który współtworzy zgrany duet gitarowy z Elyse Nighthawk. Panowie stawiają na klasyczne rozwiązania, na chwytliwe melodie i proste, a zarazem zadziorne partie gitarowe. Nie ma nudy i w każdym utworze w zasadzie coś się dzieje.

Brzmienie kreowane na wzór płyt z lat 80, co jest kolejnym atutem. Z resztą sama oładka to prawdziwe cudo i można się w nią gapić godzinami i wciąż zachwyca. Cudo! Co do kompozycji, to już "Eagle Strike" daje sygnał bardzo wyrazisty, że tutaj dominuje heavy metal lat 80. Coś z Manowar można doszukać się w marszowym i takim bojowym "Beneath the black sails". Tytułowy utwór to rasowy killer. "Heavy metal wraiths" opiera się na wciągającej melodii, która może nie brzmi oryginalnie, to jednak zachwyca.  Do tego te elementy black metalowe, które dodają uroku całości. Podobne chwyty zastosowano w "Frostwyrm Cavarly", choć tutaj można doświadczyć potęgę black metalu. Band przyspiesza w "Spider god" i znów band pokazuje, że potrafi bawić się konwencją i nie poprzestają na jednym motywie. Jakże piękna paleta dźwięków pojawia się w "Neither Cross Nor Crown" i nawet momentami gdzieś tam echa Mercyful Fate można się doszukać. Mocny i pomysłowy kawałek.

Heavy metal Wraiths to tytuł, który może dotrzeć do wielu słuchaczy. Dotrze do maniaków speed metalu, do fanów heavy metalu lat 80, do tych co lubią speed metalowe patenty, a także do tych co kochają agresję, ale również i melodyjny aspekt metalu. Każdy znajdzie coś dla siebie. Morgul Blade to kolejna ważna pozycja do zapoznania się z tego roku! Warto mieć na swojej półce.

Ocena: 9/10

piątek, 26 kwietnia 2024

ACCEPT - Humanoid (2024)


 
Accept to żywa legenda, to jeden z tych kultowych kapel z lat 80, która wciąż istnieje, gra, daje masę koncertów i tworzy nową muzykę. Nie ma Udo, nie ma Baltesa, czy Hermana Franka, ale wciąż jest Wolf Hoffmann i póki on jest to dziedzictwo Accept będzie trwać. Udo ze swoim zespołem najwięcej ma tutaj dopowiedzenia i Accept troszkę jakby w cieniu Udo. Zostawmy porównywanie dwóch obozów muzyków Accept i skupmy się na Wolfie i Accept. Od kiedy pojawił się w zespole Mark Tornillo to band jakby na nowo ożył i nowy wokalista pokazał, że bez charyzmatycznego Udo można dalej tworzyć i nagrywać albumy nie gorsze niż te kultowe z lat 80. Terapia szokowa za sprawą "Blood of the nations" to jeden z najlepszych albumów Accept i znakomity powrót po latach. Kolejne albumy trzymały wysoki poziom i dostarczały hity na miarę tych z lat 80. "The Rise of chaos" okazał się nieco bardziej schematyczny i taki nieco na jedno kopyto. Serce moje skradł "Too mean to die", który mocno zbliżył się do czasów "Objection Overruled". Byłem ciekawy w jakim kierunku band pójdzie. Accept to wiadomo klasa sama w sobie i nigdy nie nagrali gniota. "Humanoid", który niby nawiązuje gdzieś tam do "metal heart" w niczym nie przypomina tamten album. Nie dostaniemy tutaj kolejny klasyk, który przetrwa próbę czasu. A co dostajemy?

Do Accept nic nie ma, bo uwielbiam ich. To jeden z tych zespołów, który wprowadził mnie w świat heavy metalu. Mają swój styl i dostarczyli sporo świetnych albumów. Moje metalowe serce jednak krwawi, kiedy słyszę że jeden z moich idoli nagrywa płytę schematyczną, zagraną taką od niechcenia. Gdzie się podziały te znakomite melodie? te charakterystyczne solówki? Gdzie te chwytliwe i proste refreny? Gdzie się podziały wyraziste i pomysłowe riffy? Bardzo skromnie pod tym względem. Płyta jest solidna, dobra czy co tam chcecie. Jest, bo nagrali to doświadczeni muzycy, którzy oparli się na sprawdzonym schemacie. Brzmienie Andy Sneap, ciekawa okładka, krzyczący Mark, który próby maskować wszystko i wszędobylski Wolf, który wszędzie próbuje zaznaczyć swoją obecność. Co z tego  wynika? W sumie nic. Dostajemy masę zadziornego heavy metalu, który nie rzuca na kolana, nie zaskakuje i nie zapada w pamięci. Płyta przelatuje i co jest przykre, że single który były dobre stanowią najlepsze kompozycje na płycie.

To uczucie, że cały materiał jakby powstał w jakimś kreatorze utworów accept, jakby sztuczna inteligencja stworzyła nam materiał accept. Niby mamy mroczne wejście w "Diving into Sin". Ot co solidny kawałek, który jakoś specjalnie się nie wyróżnia. Riff taki oklepany i mało wybijający się, a sam refren też taki bez emocji.  Singlowy "Humanoid" nie skradł mojego serca i również początkowo wydał mi się jakiś taki bez wyrazu. Z czasem ten utwór stał się jednym z najlepszych kawałków na płycie. Solówki Wolfa robią tutaj robotę i przypominają echa starych płyt. Uwielbia kiedy Accept tworzy takie lekkie, przyjemne kawałki jak "Frankestein", gdzie nie boją się wkręcić patenty bardziej hard rockowe. Nie rusza mnie też stonowany "Man up", który również ociera się o hard rocka. Wieje nudą niestety. O dziwo ożywienie następuje przy "Reckoning" i singiel też od razu nie przypadł mi do gustu. Tu na płycie zyskał sporo, kiedy wokół pojawiają się gorsze kompozycje. Ballada "Ravages of Time" też jakoś niczym się nie wyróżnia i przemija nie zauważona. Klasycznie zaczyna wybrzmiewać taki "Unbreakable" i nie jest to może majstersztyk, ale to jeden z najciekawszych kawałków na płycie. Mocny i zadziorny riff i partie wokalne Marka sprawiają, że utwór zasługuje na wyróżnienie. Dalej mamy mało atrakcyjny "Mind games", który też jest jakiś bez mocy i pomysłu. Echa Ac/Dc znajdziemy w "Straight up jack". Taki hard rockowy kawałek na rozluźnienie.  Killer na pewno dostajemy na sam koniec. "Southside of hell" opiera się na szybkim tempie, agresywnym riffie i to jest Accept na jaki się czeka.

"Humanoid" to po prostu kolejny album accept i nic więcej. To na pewno nie jest najlepszy album w dorobku grupy, to nie jest płyta które pokazuje w pełni potencjał Accept. Stać ich na więcej. Nowy album jest schematyczny, oklepany, bez ikry i bez tego przebłysku geniuszu. Doświadczenie i umiejętności sprawiają, że to solidny heavy metalowy krążek. Fani Accept będą wychwalić i wywyższać pod niebiosa. No jeśli nie zna się nic innego niż Accept czy Judas Priest, to kto wie można nawet ktoś wrzuci ten album do top 10? Wynudziłem się i albo zostaje odpalić starsze płyty Accept, albo odpalić ostatnie dzieło Udo, która wypada bardziej korzystniej w starciu z "Humanoid".

Ocena: 7/10

czwartek, 25 kwietnia 2024

VALKYRIA - Indomito (2024)


 
Rok 2024 jest bardzo intensywny i dostarcza nam sporo płyt i to na wysokim poziomie. W natłoku tego wszystkiego umknęła mi premiera najnowszego krążka hiszpańskiej formacji Valkyria. To nie jakieś tam żółtodzioby, co stawiają pierwsze kroki na scenie metalowej. Band działa od 2014 r i już na swoim koncie mają dwa znakomite krążki. 6 lat przerwy i pojawienie się w 2021r nowego basisty tj Roberto Castaneda, ale w końcu udało się zmajstrować nowy materiał. Fanom heavy/power metal nie może być obcy "Indomito".

To płyta wielowymiarowa, pomysłowa i zagrana z polotem. Każdy dźwięk ma swoje miejsce, przeznaczenie, a całość jest klimatyczna i taka współczesna. Aguirre i Hernandez to dwaj uzdolnieni gitarzyści, którzy wyczyniają tutaj cuda. Ich gra jest urocza, pełna różnych ciekawych przejść, zwolnień, zmian temp. Ogólnie dużo się dzieje i jest czym się zachwycać. Całość znakomicie spina wokal Hernandeza. Gość ma charyzmę, technikę, parę w głosie i ogólnie sieje zniszczenie na każdym kroku. Muzycznie jest tutaj wszystko. Otwierający "La cuna del silencio" to rasowy heavy/power metal z mocnym riffem i nutką progresywności. Lekki, chwytliwy i niezwykle melodyjny power metal mamy w "Ave inmortal". Majstersztyk! Dynamiczny, a zarazem zadziorny "Siempre fuertes" to taki hicior, który w pełni oddaje potencjał i jakość tej grupy. Brzmi to świeżo i pomysłowo. "Espiritu Indomito" i znów zabawa konwencją i dostarczanie klimatyczne i pomysłowego heavy/power metalu. Dalej warto wyróżnić podniosły i przebojowy "Vive imaginacion", który imponuje zgraniem i techniką zespołu. Jest szybko, z niezwykle podniosłym i chwytliwym refrenem. Co za moc! Na sam finał zostaje "Zyklon B", gdzie band wtrąca elementy progresywne, ale to wciąż granie na wysokim poziomie. Brawo panowie!

Valkyria na tej płycie jest pewna siebie, tworzy pomysłowe utwory i pokazuje, że heavy/power metal nie musi być przewidywalny i oklepany. Wciąż można grać współcześnie, pomysłowo i z pazurem. Band trzyma wysoki poziom i pokazuje po raz kolejny klasę. Jeśli komuś umknęła premiera tak jak mi, to trzeba to czym prędzej nadrobić.

Ocena: 9/10

PERSEUS - Into the Silence (2024)


 
Najpierw była Metalowa Opera Avantasia, potem  legend Valley doom Mariusa Danielsena, a teraz w podobnej konwencji jest włoski Perseus i ich najnowsze dzieło zatytułowane "Into the Silence". Dwie pierwsze płyty tej formacji przykuwały uwagę i dawały nadzieję na coś wspaniałego w przyszłości. Potem nastał okres milczenia, a teraz po 8 latach wydają nowy album, który znakomicie definiuje power metal. Tu znajdziemy wszystko co charakteryzuje ten styl muzyczny. Płyta, która sieje zniszczenie, która jest kopalnią hitów i niezwykle atrakcyjnych melodii. To coś więcej niż kolejny power metalowy album.

Goście tutaj są znakomici. Każdy z nich odbija swoje piętno i pozostawia swój ślad. Mamy prawdziwą śmietankę włoskiego power metalu i melodyjnego grania.  Francesco Cavalieri, Marco Pasterino czy wild steel to tylko pierwsze z brzegu nazwiska. Piękna tajemnicza okładka od razu daje sygnał, że czeka nas coś wyjątkowego. Samo brzmienie mocno nawiązuje do lat 90, co bardzo cieszy. Znajdziemy tutaj dużo klasycznych rozwiązań, dużo wpływów Helloween, ale nie tylko. Power metal jest tu wszechobecny i można poczuć się tak jakby Perseus próbował podać nam różne odmiany tego gatunku. Bywają progresywne zacięcia, jest też symfonicznie, jest też rycersko, więc każdy znajdzie coś dla siebie. Antonio Abate to znakomity i utalentowany wokalista, a do tego te pojedynki na wokale z gośćmi są naprawdę urocze. Do tego płyta jest bardzo zróżnicowana pod względem partii gitarowych i tutaj chylę czoło przed popisami duetu Guzzo/Pinto. Jest szybko, majestatycznie, z rozmachem i z pomysłem. Nie ma miejsce na nudę i całość brzmi świeżo, pomimo że band nie kreuje niczego nowego w tym gatunku.

Dużo starego Helloween na pewno znajdziemy w klasycznie brzmiącym "Into the Silence". Jest szybkość, mocny i chwytliwy riff, do tego sam refren niezwykle podniosły i oddający hołd Helloween. To jest power metal w najlepszym wydaniu. Tiranti z Labyrinth zrobił tu fenomenalną robotę. Sporo klimatu fantasy mamy w melodyjnym "Strange House" i to kolejna piękna kompozycja. Francesco Cavalieri musiał się pojawić w power metalu z nutką folku i taki jest "The kingdom". To kompozycja, która z miejsca stała się moją ulubioną. Prawdziwy hicior, który na długa zapada w pamięci. Sam podniosły refren rozkłada na łopatki. Taki ma być power metal! Kto gustuje w nastrojowym, progresywnym power metalu, ten doceni zróżnicowany "The Picture of my time". Uwielbiam głos Pasterino i to co się dzieje w "Defenders of the light" przyprawia o ciarki. Rozpędzony, power metalowy killer w rycerskim klimacie. Mocna rzecz! Pomysłowy "Twilight" pokazuje, że można grać uroczy epic heavy metal w stonowanym tempie, gdzie liczy się pomysłowa melodia i mocny riff. Kawałek wyróżnia się, dlatego od razu zapada w pamięci. Band znakomicie się bawi konwencją, nie ma silenia się na coś konkretnie, nie ma kopiowania, a jest próba stworzenia coś wyjątkowego, świeżego. Ten epicki heavy metal daje o sobie znać jeszcze w zadziornym "Warrior", który sprawdza się jako heavy metalowy hymn. Te bojowe okrzyki, ten rycerski klimat jest tutaj naprawdę uroczy. Na sam finisz znów melodyjny, nieco taki słodszy power metal, ale "Cruel Game" to nie jakaś parodia, czy kicz. Tutaj gra się na poważnie i dawka melodii i energii jest piorunująca. Świetne zwieńczenie płyty.

Perseus zebrał znakomitych wokalistów, którzy gloryfikują tutaj power metal. Każdy z nich zostawia po sobie ślad i odbija swoje piętno. Pojedynki na głosy są imponujące, a cała oprawa przyprawia o dreszcze. Tutaj jest hołd dla power metal, jest definiowanie tego gatunku i pokazanie, że wciąż można tworzyć prawdziwe perełki. Rok 2024 dalej nas rozpieszcza i dostarcza nam kolejną perełkę. Najlepszy album perseus.

Ocena: 9.5/10

poniedziałek, 22 kwietnia 2024

DEMONSLAUGHT 666 - Endless Witchcraft (2024)


Nie często sięgam po wydawnictwa z Chin, ale kiedy zobaczyłem okładkę debiutu Demonslaught 666 i gatunek w którym się obracają, postanowiłem za ryzykować i zobaczyć co mają do zaoferowania. Ryzyko się opłacało, bo to kolejna perełka roku 2024. Sam zespół powstał w 2020r i obrali za cel granie heavy/speed metalu z wyraźnymi wpływami black metalu czy thrash metalu. Nie kryją inspiracji Venom, Sodom, czy przede wszystkim Hellripper czy Cruel Force. "Endless Witchcraft" to prawdziwa petarda, która sieje zniszczenie.

Band tworzy 3 muzyków i każdy może się pochwalić doświadczeniem. Perkusista A New Machine grywał w Avalanche, gitarzysta Evilslaughter  grał w Chemical Assault, a Paravoid odpowiada za bas i wokal. To doświadczenie przedkłada się na jakość, na świeżość i atrakcyjność zawartych tu dźwięków. Wszystko jest spójne i przemyślane. Płyta kipi energią, drapieżnością i pomysłowymi partiami gitarowymi. Okładka jest mroczna i ten mrok tworzy odpowiednią aurę.  Samo brzmienie z jednej strony nasuwa na myśl lata 80, ale jest mocne, wyraziste. Nie ma miejsce na fuszerkę. Wokal Paravoid to taki ukłon w stronę thrash metalu i black metalu. Jest charyzma, technika i pazur, który nadaje całości drapieżności. Zgrany team, który może działać cuda.

8 kawałków, 8 killerów, 8 dobrze wyważonych kompozycji, które rzuca na kolana. Nie ma miejsce na nie potrzebne zwolnienia i udziwnienia. Klasyka rządzi. Ileż energii niesie ze sobą otwieracz "Deadly Autumn", który od razu pokazuje na co stać zespół. Szybkie tempo, mocny riff i spora dawka atrakcyjnych melodii. Równie dynamiczny jest "Witchcraft & tempestuous fire" i dostajemy kolejną znakomitą porcję speed/thrash metalu z nutką black metalu. Nie brakuje w tym wszystkim ciekawych i łatwo wpadających w ucho melodii co potwierdza "Phathom Witch" czy "Banshee". Całość zamyka "Eternity, Darkness & Damnation", który kipi energią i taki speed metal to ja kocham. Ta pewność siebie, ta świeżość i drapieżność jest imponująca.

Debiut to złe słowo, by opisać "Endless Witchcraft", bowiem ta płyta to majstersztyk w kategorii heavy/speed metalu. Miłym dodatkiem są elementy black metalu, czy też thrash metalu. Jazda bez trzymanki od początku do samego końca. Chińska formacja Demonslaught 666 to prawdziwa niespodzianka roku 2024.

Ocena: 9/10
 

niedziela, 21 kwietnia 2024

BATTLECREEK - Maze of the mind (2024)


 
Thrash metal w tym roku też pozytywnie zaskakuje, bo jest ogromny wypływ ciekawych wydawnictw, które zasługuję na uwagę i potrafią uzależnić. To nie jakieś tam chwilowe zauroczenie. Do tej śmietanki na pewno warto dodać niemiecki Battlecreek, który powraca z nowym albumem po 9 letniej przerwie. Szykowali w podziemiach, w domowym zaciszu prawdziwą petardę i "Maze of the Mind" to bez wątpienia najlepszy album w ich dorobku i jeden z najciekawszych krążków thrash metalowych roku 2024.

Ostoją tej kapeli jest utalentowany gitarzysta Chris i wokalista Berne, który potrafi nadać całości agresji i przebojowego charakteru. Talent to jedno, ale trzeba też mieć pomysł na ciekawe kompozycje, na wciągające partie gitarowe i na to, żeby nie przytłoczyć słuchacza brutalnością i jednocześnie przyciągnąć uwagę. Band umiejętnie balansuje między agresją, a chwytliwością i melodyjnością. Bawią się konwencją, a przy tym inspirują się twórczością Exodus, czy Testament.

W końcu band zadbał o klimatyczną i miłą dla oka okładkę, a samo brzmienie też jakby bardziej dopieszczone. Słuchając płyty można odpłynąć przy rozpędzonym "Implosion of the sun", a można zachwycić się również niezwykle melodyjnym "King of Rats". Dalej wkracza nieco bardziej techniczny "Maze of the mind", który potwierdza znakomitą formę zespołu. O szybsze bicie serca przyprawia rozpędzony "Thou shalt not kill" i to też dobry przykład, że nie brakuje tutaj hitów. Mocna rzecz!  Nieco bardziej stonowany "Pleasures of the Hangman" przemyca sporo heavy metalowego pazura. Z kolei dużo agresji i ciekawych przejść uświadczymy w dynamicznym "Border Patrol", gdzie dostajemy thrash metalowe szaleństwo. Killer z prawdziwego zdarzenia.

Ciężka praca battlecreek w końcu zaowocowała. Band pracował na to, żeby nagrać w końcu coś z górnej półki i w końcu się udało osiągnąć cel. "Maze of the mind" to soczysty thrash metal, w którym nie brakuje killerów, ostrych partii gitarowych, ale i ciekawych melodii, czy prawdziwych hitów. Płytę słucha się jednym tchem. Mocna rzecz! Najlepszy album Battlecreek!

Ocena: 8.5/10

SAVAGE WIZDOM - Whos Laughing Now (2024)


10 lat kazał nam czekać amerykański Savage Wizdom na nową porcję muzyki. Nie jeden fan heavy/power metalu czekał na ich powrót w końcu panowie grają na wysokim poziomie, a ich ostatnie wydawnictwo "A new beginning" to kawał wysokiej klasy krążka w kategorii heavy/power metalu. Byłem ciekaw, czy band po takim czasie nie zatraci swojego charakteru i jakości. Jak się okazuje najnowsze dzieło zatytułowane "Whos Laughing Now" podtrzymuje wysoką formę zespołu, choć nie udało się przebić "A new Beginning". Mimo pewnych wad, to wciąż płyta która zasługuje na uwagę.

Również i tym razem nie obeszło się bez zmian personalnych. Do formacji wrócił perkusista Chris Salazar,doszedł też basista Faron Valencia i ta sekcja rytmiczna dobrze się spisuje, co zresztą słychać od pierwszych sekund. Jest odpowiednia dynamika, tempo, a to zawsze cieszy. Duet gitarowy tworzony przez Steve'a i Pablo stara się trzymać klasycznych rozwiązań. Mocne wyraziste riffy, rycerski charakter, nutka epickości i duża dawka ciekawych melodii. Panowie wiedzą jak grać ciekawy heavy/power metal, który potrafi pozytywnie zaskoczyć. Nagrali kolejny udany album, który umacnia ich pozycje na rynku.

Ileż energii, ileż pasji jest w takim rozpędzonym "Life on the Run". Szybkie tempo, mocny riff i łatwo wpadający w ucho refren i killer gotowy. Mocny start płyty. Henning Base jakoś przypomniał mi stare dobre czasy Metalium w "The Need To Soar". Heavy metal pełną gębą i panowie dają czadu. Pojawiają się tutaj też bardziej rozbudowane kompozycje jak "Blayden's Conquest", czy bardziej stricte power metalowe kawałki jak "Dark Horizon". Zwłaszcza "Dark Horizon" przyciąga uwagę, bo jest niezwykle dynamiczny, zadziorny i przebojowy. Mocna rzecz, które potwierdza drzemiący potencjał w tej grupie. Nieco toporniejszy "Whos laughing now" imponuje melodyjnością, a "Revenge for a king" drapieżnością i rozbudowaną formą. Na koniec kolos w postaci "The wreck of the Titan" i tutaj sporo dobrego się dzieje, choć kawałek wydłużany troszkę na siłę.
 
Savage Wizdom wrócił w dobrym stylu i nagrał naprawdę udany album, który umacnia ich pozycję. Może nie udało się przebić poziomu poprzedniej płyty, może jest kilka wad i troszkę słabszych momentów, to jednak jako całość album wypada bardzo dobrze. Jest pazur, jest pasja, jest sporo klasycznych dźwięków i nie brakuje też killerów. Tak, "Whos laughing now" to płyta godna uwagi.

Ocena: 8/10

sobota, 20 kwietnia 2024

TAROT - Glimpse of the dawn (2024)


 Widząc nazwę Tarot, jakoś pierwsze co mi przyszło na myśl to fiński Tarot w którym gra Marko Hietala z Nightwish. Tym razem chodzi o inny Tarot, a mianowicie ten z Australii. Formacja działa od 2011r i nagrała póki co dwa albumy. Najnowszy krążek zatytułowany "Glimpse of the dawn", który ukazał się 12 kwietnia. Okładka intryguje i wiele osób pewnie podobnie tak jak ja pominęło owe wydawnictwo. Warto jednak może wrócić i nadrobić zapoznanie się z tym co gra Tarot, zwłaszcza jeśli kochamy dźwięki z pogranicza Deep Purple, czy Uriah Heep. Duża dawka hard rocka z lat 70 czy 80, co już jest miłą zachętą do sięgnięcia po nowy krążek Tarot.

Okładka zabiera nas do lat 70 i sam styl i kolorystyka daje nam wyraźny sygnał. Samo brzmienie też mocno wzorowane na tamtych latach. Klimatyczny wokal Willa Spectre pasuje do takiego grania i oddaje klimat lat 70. Tylko jakoś brakuje mi charyzmy i mocy w jego głosie. Znacznie mocniejszym ogniwem zespołu są gitarzyści. Tutaj Will Spectre współpracuje z Felixem Russelem.  Panowie stawiają na finezje, lekkość. na urozmaicenie i złożone konstrukcje. Brakuje może konsekwencji i troszkę pazura w niektórych momentach. Mimo pewnych wad, niedociągnięć, miło jest usłyszeć kolejne wydawnictwo, które ociera się taki hard rocka jaki kocham najbardziej. Wpływów Ritchiego Blackmore;a nigdy za dużo.

Dobrze nastraja tytułowy "Glimpse of the Dawn" i ten klimat lat 70 unosi się nad nami. Pomysłowy riff, odpowiednie partie klawiszowe i partie gitarowe sprawiają, że nie brakuje skojarzeń z Deep Purple czy Uriah Heep. Słabsze momenty to choćby "Leshy Warning", który jest nijaki, bez werwy i do tego te akustyczne gitary jakoś bardziej przeszkadzają niż tworzą coś wyjątkowego. Jest kilka perełek na tym wydawnictwie, a jedną z nich jest "Echos Through Time", który jakoś skojarzył mi się z Rainbow i "Man on the silver mountain". Świetny poziom prezentuje też nastrojowy i bardziej złożony "The Vagabonds Return', gdzie znów słychać pomysłowość i umiejętności zespołu. Mocny i wyrazisty riff robi tu robotę. Zamykający "Heavy weighs the crown" też jest uroczy i zwłaszcza solówki są tutaj niezwykle atrakcyjne. Udane zwieńczenie całości.

Pełno tu patentów hard rocka lat 70, nie brakuje kilka perełek i godnych pochwały kompozycji. Szkoda, że zabrakło pomysłów na cały materiał, przez co mamy kilka słabszych momentów. Sam wokal też nie jest z górnej półki, a band też nie potrafi zaskoczyć drapieżności. Troszkę tej mocy brakuje. Mimo pewnych wad, to wciąż płyta która zasługuje na uwagę. Zwłaszcza jeśli kocha się muzykę przesiąkniętą wpływami Uriah Heep czy Deep purple.

Ocena: 7/10

EVILDEAD - Toxic Grace (2024)


 Jednak amerykański Evildead wrócił na dobre. Wrócili w roku 2016r, co dalszym efektem było wydanie nowego krążka, ale jak dla mnie "United States of Anarchy" przeszedł bez większego echa i raczej wrzuciłbym to wydawnictwo do kategorii rozczarowania. Ten kultowy band nagrał dwa świetne krążki na przełomie lat 80 i 90. Teraz czas na nowe czasy Evildead i choć pierwszy album po powrocie nie ruszył mnie, to już inaczej jest z "Toxic Grace", który ukaże się 24 maja nakładem Steamhammer. To płyta przemyślana, dojrzała, urozmaicona i potwierdzająca, że Evildead to zespół, który potrafi pozytywnie zaskoczyć.

Okładka typowa dla Evildead i mogłoby się wydawać, że autorem jest ed Repka, to jednak za jej stworzenie odpowiada Dan Goldsworthy. Miłe zaskoczenie, bo wygląda to obłędnie. Od razu wiadomo, że sięgamy po thrash metalowe wydawnictwo. Samo brzmienie też podkreśla jakość i nadaje całości agresywnego charakteru. Duet gitarowy Juan Garcia i Albert Gonzales postawili na urozmaicenie, na mocne i wyraziste riffy. Nie brakuje też ciekawych zwrotów czy przejść, zmiany temp. Dzieje się sporo dobrego w tej sferze.  Phil flores mimo swoich lat wciąż potrafi pokazać pazur i nadać kompozycjom agresywności. Miło jest widzieć, że ci sami ludzie którzy nagrali "The underworld" i "Annihalition of Civilization" wciąż nagrywają nową muzykę i to na bardzo dobrym poziomie.

Płytę otwiera "F.A.F.O" i to jest mocne uderzenie na samym starcie. Mocny riff, ponury klimat i taki klimat lat 90. Brzmi to obiecująco i o wiele ciekawiej niż utwory z poprzedniej płyty. Przyspieszamy w "Reverie", który nie tylko kusi szybkości, ale takim bardziej technicznym charakterem. Praca gitar jest naprawdę imponująca. Płytę promował "Raising Fresh Hell", który sprawdza się w roli hiciora na pożarcie przed zapoznaniem się z całością. Taki Evildead to ja mogę słuchać i to z niezwykłą przyjemnością.Taki trochę punkowy feeling można uświadczyć w rozpędzonym "stupid on parade" i band nie poprzestaje w zaskakiwaniu na tym albumie. Taki "Subjugated souls" imponuje melodyjnym charakter i niezwykłą dynamiką. Thrash metalowa petarda. Nie trafił do mnie klimatyczny i taki nieco bardziej stonowany "Bathe in fire", a "Poetic Omen" taki troszkę nijaki, ospały dla mnie. Wolę kiedy band gra szybko, drapieżnie i nie bawi się w podchody. Taki bezkompromisowy jest "Fear porn" i to równie mocne zamknięcie, co otwarcie płyty. Słychać, że wrócił stary dobry Evildead.

Thrash metalowa płyta roku? Dwa słabsze momenty to wykluczyły. Na pewno jest to pozycja, której nie można pominąć. Fani na pewno będą zadowoleni, bo Evildead nagrał kawał świetnej muzyki, która imponuje zróżnicowaniem, drapieżnością i ciekawymi motywami gitarowymi. Płyta jest dojrzała, przemyślana i od razu pozytywnie zaskakuje. Powrót na właściwe tory słabszym poprzedniku. Czy jest to najlepszy album grupy? Jak dla mnie, ale można śmiało postawić obok klasyków z lat 80 i 90. Brawo Evildead! Wypatrujcie "Toxic Grace"!

Ocena: 9/10

piątek, 19 kwietnia 2024

PRAYING MANTIS - Defiance (2024)


 
Ostatnie płyty brytyjskiego Praying Mantis to była prawdziwa uczta dla maniaków hard rocka czy AOR. Choć już band za wiele z heavy metalem nie ma do czynienia, to jednak jakość i doświadczenia zawsze przemawia za tym zespołem. To już obecnie troszkę inna formacja, ale nigdy nie zawodzą i za każdy razem stają na wysokości zadania, kiedy przychodzi do stworzenia nowego materiału. Band działa już ponad 50 lat i to jest piękny wynik, a jeszcze piękniejsze jest to, że wciąż grają i wydają nowe płyty. "Defiance" to 13 album w bogatej dyskografii zespołu. Czyżby konkurencja dla tegorocznego Magnum?

Płyty mają wiele wspólnego ze sobą. Ta brytyjska maniera, ten klimat daje o sobie znać. Na "Defiance" też jest lekko, klimatyczne, z nutką romantyczności i finezji. Dominują patenty AOR, znacznie mniej jest jakiegoś hard rockowego szaleństwa. Ma to swój urok. Band może działać cuda, bo na podkładzie od paru ładnych lat jest John Cuijpers, którego niesamowity talent często ubarwia płyty Arjena Lucassena. Pojawił się choćby w Star One, czy w świetnym Supersonic Revolution. Prawdziwy hard rockowy głos, który zaskakuje charyzmą, techniką i swoim ciepłem. Niesamowity wokalista. Gitarzyści Tino i Andy stawiają na pełne finezji i piękna dźwięki. Kto szuka jakieś dynamiki, zadziorności, czy hard rockowego pazura to raczej tutaj tego nie znajdzie. Okładka nawiązująca do serii Obcego, czy soczyste brzmienie to miły dodatek, a liczy się muzyka. Ta naprawdę nie jest zła.

Z mocniejszych utworów na pewno można wyróżnić otwierający "From the Start" i jakoś przypomniały mi się lata 80 czy 70. Taki klasyczny hard rock, który skupia się na wyrazistym riffie i łatwa w padającym w ucho refrenie. Lekki i przyjemny jest przebojowy "Defiance", który definiuje styl grupy i to co nas czeka na płycie. Wyraziste partie klawiszowe i nieco szybsze tempo i wkracza jeden z najciekawszych kawałków na płycie, czyli "Feelin Lucky". Skoczny, radosny i taki pozytywny kawałek, który pokazuje że hard rock ma się wciąż bardzo dobrze. Popis wokalny John pokazuje w coverze Rainbow i "I surrender" brzmi tu wyśmienicie. Kurcze, muszę to przyznać, że marzy mi się płyta rainbow z Johnem na wokalu. Niezwykle utalentowany wokalista. Dużo Aor i melodyjnego rocka można uświadczyć w lekkim "Never can say goodbye". Dalej mamy też nastrojowy "Give it up" czy zadziorny "Let see", który jest jednym z najciekawszych utworów na płycie. Muszą go zagrać na koncertach, bo to prawdziwa perełka.

Praying Mantis od kilku paru ładnych lat idzie drogą melodyjnego hard rocka i AOR. W tej kategorii opracowali znakomity styl, który nawiązuje do klasyki, ale jest też bardzo świeży i współczesny. Mają uzdolnionych muzyków i wysokiej klasy wokalisty. Z takim składem można działać cuda. Kolejny świetny album został stworzony i na pewno warto odsapnąć od heavy metalowego łojenia i zaznać trochę spokoju przy dźwiękach Praying mantis.

Ocena: 8/10

czwartek, 18 kwietnia 2024

TYRAN - Tyrans Oath (2024)


 Obstawiałem, że za tą mroczną okładką kryje się muzyka w klimatach Mercyful Fate czy Portrait, a tutaj dostajemy taki klasyczny heavy metal z wyraźnymi wpływami judas priest z lat 80.Dużo tu prostego i mało wymagającego heavy metalu, który mocno nawiązuje do lat 80. Jest przy tym do bólu wtórne i pozbawione pierwiastka geniuszu. Nic nowego nie prezentuje Tyran na swoim debiutanckim krążku "Tyrans Oath", ale odwalają kawał dobrej roboty, tak więc nie można zlekceważyć ich wysiłku. To wciąż płyta, która broni się muzyką i zasługuje na uwagę fanów klasycznego heavy metalu.

Ten niemiecki band działał najpierw pod nazwą Martyr, a od 2020 r działają pod nazwą Tyran. Debiutancki album został wydany 12 kwietnia tego roku nakładem Iron Shield Records. Co do samego zespołu to mamy specyficzny wokal Nicolasa Petera, który nadaje całości klimatu lat 80. Potrafi porwać zwłaszcza w wysokich rejestrach. Równie dobrze radzi sobie duet gitarowy Kirr/Dukart, który stawia na sprawdzone chwyty, na proste i chwytliwe riffy. Pod tym względem band imponuje zgraniem i pomysłem na dobre melodie, wciągające refreny. To wszystko jest dopracowane i godne uwagi. Problem tkwi w tym, że takich kapel dzisiaj jest pełni i jest w czym wybierać. Tyran w pierwszej lidzie jeszcze nie jest, ale druga liga to i owszem.

Brzmienie podobnie jak okładka przywołuje klimat lat 80, przywołuje mrok. Same kompozycje potrafią dostarczyć radości i przypomnieć stare dobre czasy klasycznego heavy metalu. Już otwierający "Protectors of Metal" potrafi zauroczyć swoją energią, drapieżnością i dynamiką. Prosty patent na hit, ale sprawdził się. Bardzo udany start, który potwierdza że Tyran naprawdę potrafi grać. Kolejny udany cios to bez wątpienia "Bomber". Niby nic odkrywczego, dużo wtórności, ale słucha się tego bardzo dobrze. Taki chwytliwy "Fist of Iron" czy stonowany "Thrill of the chase" brzmi jakby powstały na bazie "Screaming for vengeance" judas priest. Jest klasycznie, z pomysłem i naprawdę dobrze się tego słucha, choć przejawu geniuszu czy perfekcji nie uświadczyłem. Przebojowy "Strike of the Whip" przemyca elementy hard rocka i wyszedł z tego naprawdę godny uwagi kawałek. Jeden z barwniejszych na płycie. Zamykający "Tyrans Oath" to utwór bardziej nastrojowy, bardziej złożony i przemyca sporo smaczków. Znów można doszukać się hard rockowego pazura. Bardzo udane zwieńczenie całości.

Niemiecka scena heavy metalowa wzbogaciła się o kolejny band grający klasyczny heavy metal. Co ciekawie nie słychać tu aż tyle niemieckiego teutońskiego heavy metalu, a dużo jest właśnie brytyjskiej sceny metalowej, dużo jest wpływów judas priest. Band jest zgrany, potrafi grać i robi to naprawdę bardzo dobrze. Wyrazisty wokalista, uzdolnieni gitarzyści, którzy wiedza jak stworzyć godny uwagi riff, czy atrakcyjną melodię. Płyta może jakich wiele i niczym specjalnym się nie wyróżnia, ale to kawał bardzo dobrego grania, które zasługuje na uwagę fanów takiego grania. Udany debiut niemieckiego Tyran.

Ocena: 7/10

wtorek, 16 kwietnia 2024

DREADSTONE - Złoty Wiek (2024)


 Z każdym roku przybywa nam sporo nowych zespołów, które próbują sił w heavy metalu i często zdarza się, ze jest to muzyka godna uwaga. Miło jest widzieć, że nie tylko death metal liczy się na polskiej scenie metalowej, ale przybywa nam zespołów grających klasyczny heavy metal, power metal, speed metal czy też thrash metal. Zachwycamy się zagranicznymi wydawnictwami, a na naszej scenie też jest sporo ciekawych wydawnictw. Takim bez wątpienia jest debiutancki album formacji Dreadstone, który nosi tytuł "Złoty wiek".  Nic odkrywczego, ani też nic co można by określić mianem arcydzieła, ale każdy kto lubi solidny heavy metal z nutką thrash metalu ten powinien zapoznać się z tą płytą.

Pochodzący z Gdańska Dreadstone powstał w roku 2021r i teraz 5 kwietnia wydał swój debiutancki album, który zawiera muzykę z pogranicza heavy metalu i thrash metalu. Całość osadzona jest w mrocznym klimacie i nie brakuje w tym wszystkim drapieżności. Miło jest też usłyszeć ojczysty język, bo takich płyt jest niestety mało. W muzyce Dreadstone ważną rolę odgrywa duet gitarowy Grabowski/Stencel, który stawia na proste, zadziorne riffy. Całość jest przemyślana i dobrze się tego słucha, bo nie brakuje chwytliwych melodii, czy wciągających refrenów. Do tego dochodzi dobry wokal Grabowskiego, który potrafi śpiewać z pazurem i pasją. Pasuje do tego co gra zespół.

Co do zawartości to warto pochwalić, za bardziej rozbudowany "absurdela", który pokazuje co gra Dreadstone. Niby nic nowego tu nie ma, a słucha się tego całkiem przyjemnie. Solidny heavy/thrash metal. Mocny riff i dobra praca gitar to atuty zadziornego "Gaz do (grobowej ) dechy". W końcu można uświadczyć wyraziste elementy thrash metalu. Pomysłowy riff napędza rozpędzony "Machina", który potwierdza że w zespole drzemie potencjał. Potrafią umiejętnie mieszać patenty heavy metalowe i thrash metalowe. Złożony i pokręcony "Strach się bać" przemyca coś z twórczości Metaliki, nastrojowa ballada "W teatrze Cieni" czy agresywny "Grząski grunt" to mocne punkty tej płyty.

Dreadstone stawia pierwsze poważne kroki na polskiej scenie metalowej i robią naprawdę dobre wrażenie. Postawili na mieszankę heavy metalu i thrash metalu, dbając o mocne riffy, wciągające partie gitarowe i przemyślane kompozycje. Każdy element wypada na tyle dobrze, że płyta staje się atrakcyjna i godna uwagi. Udany start młodej formacji z Gdańska!

Ocena: 7/10

poniedziałek, 15 kwietnia 2024

HELLWAY TRAIN - Borderline (2024)


 
Brazylijski Hellway train nie miał lekko. Pełno singli, gdzieś tam mini lp i tak w sumie przez 14 lat. W końcu udało się wydać pierwszy pełnoprawny album. "Borderline" brzmi bardziej w stylu europejskim czy amerykańskim, a na pewno nie zgadłbym że to album brazylijskiej formacji. Nie ma jakiegoś eksperymentowania, nie ma zaciągów progresywnym, jest za old schoolowy heavy metal z nutką speed metalu czy hard rocka. Echa Accept czy Judas Priest są słyszalne, tak samo klimat lat 80 i takiego prostego heavy metalowego łojenia. Każdy kto lubi chwytliwe melodie, proste refreny i łatwo wpadające w ucho riffy, a przede wszystkim heavy metalowe hity to z pewnością musi poznać Hellway Train. Są dobrzy w tym co robią. Potrafią pozytywnie zaskoczyć.

Sama okładka swoją tajemniczością zachęca aby zapoznać się z zawartością. Co do samego zespołu, to warto pochwalić gitarzystę Vinciusa Thrama, który stawia na klasyczne rozwiązania. Bawi się konwencją i balansuje między heavy/speed metalem a hard rockiem. Niby nic nowego tutaj się nie pojawia, to jednak słucha się tego bardzo przyjemnie.  Wokalista marc Hellway ma odpowiednią manierę i predyspozycję, by napędzać tego typu kapelę. Wpisuje się w styl grupy i nadaje całości klimat lat 80 i drapieżność. Sama muzyka jaka tutaj się znajduje jest mało wymagająca, dynamiczna, przebojowa i taka old scholowa. Płyta niby jakich wiele, ale broni się jakością.

8 kawałków trafiło na płytę i choć intro "Boiler Room" jest takie futurystyczne i bardziej pasuje do jakiegoś hard rocka, czy elektronicznej muzyki. Brzmi to intrygująco. Pozytywną energię niesie ze sobą prosty i bardzo chwytliwy "Hell on Earth". Dobra mieszanka heavy metalu i hard rocka. Coś z starych płyt judas priest można uświadczyć w "Bounded to Devour". Sam riff, styl śpiewania i cała konstrukcja utworu mocno nawiązują do twórczości judas priest. Więcej hard rocka, finezji i owej lekkości uświadczymy w melodyjnym "Outbreak". Troszkę słabszy wydaje się solidny "Cold Town", który ma mniej atrakcyjny riff i za wiele nie wnosi do całości. Uroczy jest rozbudowany i bardziej złożony "Gateways to Arkham asylum". Wokal, partie gitarowe to wszystko znakomicie się spina ze sobą. Bardzo udane zwieńczenie całości.

Hellway train serwuje nam kawał solidnego heavy metalu z domieszką speed metalu i hard rocka. Całość jest solidna, zadziorna, melodyjna i nie brakuje też godnych uwagi hitów. Daleko do ideału to fakt, ale w zespole drzemie potencjał, że jeszcze nie raz o nich usłyszymy. Udany debiut i będę obserwował poczynania tej młodej formacji z Brazylii.

Ocena: 7/10


niedziela, 14 kwietnia 2024

THE HEADLESS GHOST - King of Pain (2024)


 Ten włoski band o nazwie The Headless ghost zaczynał jako cover band twórczości Kinga Diamonda od solowej kariery po Mercyful Fate. Jak się okazało, nie chcieli poprzestać tylko na odgrywanie znanych klasyków Kinga i zrobili krok do przodu. Postanowili skonstruować własny materiał, który będzie hołdem dla twórczości Kinga. To trudne zadanie. Włoski band jednak zaskoczył i nagrał naprawdę kawał porządnego heavy metalu, który czerpie garściami z twórczości Kinga, a najbardziej Mercyful Fate. Miło jest widzieć, że kolejny band podejmuje takie wyzwanie, bo takiej muzyki jest za mało w ostatnim czasie. "King of Pain" ukazał się 29 marca nakładem wytwórni Punishment 18 records.

Okładka od razu przywodzi na myśl "Them" Kinga Diamonda. Jest mrocznie i czuć grozę, co jest dobrym znakiem. Brzmienie również jest posępne, gęste i potęguje doznania. Co do zespołu, to na pewno mamy tutaj Simone Gritti na basie, którego znamy z Drakkar. Na gitarze Aurelio Parise, który gra w Lionsoul.  Na wokalu mniej znany Steven crow. Ma ciekawą manierę, ale brakuje mu troszkę ogłady i odpowiedniego wyszkolenia technicznego. Brakuje mi tutaj większych popisów w jego wykonaniu. Na pewno pasuje do takiego grania. Sama muzyka jest solidna i bardzo udana. Czego nie ma? Na pewno takiej przebojowości i melodyjności, która pojawia się u Kinga Diamonda. Wpływy są i to bardzo wyraźne, a technicznie też jest bardzo dobrze. Tylko nie zawsze riff jest trafiony i nie zawsze melodie są atrakcyjne na tyle, by zostać z nami dłużej.

Na płycie trafiło 8 kawałków dających 44 minuty muzyki. Dobry start mamy w postaci "King Of Pain". Riff mógłby zdobić jakiś album Mercyful Fate czy Kinga Diamonda.Jest mrocznie, posępnie i złożone partie gitarowe. Szokuje na pewno energiczny, agresywny "Inside The Walls" i troszkę przypominają się czasy "9" Mercyful Fate. Bardzo dobry heavy metalowy cios, który pokazuje potencjał tej formacji. Klimat grozy daje o sobie znać w rozbudowanym "Whisper in the dark" i to kolejny mocny punkt tej płyty. To dobry przykład, że band potrafi grać melodyjnie i przebojowo. Mocny kawałek! Wpływy Mercyful Fate dają o sobie znać w mrocznym, zadziornym "Visions" czy wyrazistym "Let them go". Nie do końca przemówił do mnie nijaki "Hellhouse", ale na sam koniec jest niezwykle melodyjny i wpadający w ucho "Liberation".

Nie jest to najlepsze co usłyszałem w roku 2024, jednak w tym zespole drzemie potencjał. Obrali ciekawy styl, który intryguje i daje nadzieje na ciekawe rozwiniecie kariery w dalszych latach. Muzyki przesiąkniętej twórczością Kinga Diamonda jest za mało i dobrze, że pojawił się kolejny band, który chce iść śladami króla. Czego zabrakło? Z pewnością ciekawych melodii i godnych zapamiętania hitów. Grać potrafią i robią to naprawdę bardzo dobrze. Warto posłuchać, co mają do zaoferowania.

Ocena: 8/10

sobota, 13 kwietnia 2024

VULTURE - Sentinels (2024)


 Złego słowa o niemiecki Vulture nie napisałem i długo się to nie zmieni. To jeden z najlepszych zespołów młodego pokolenia poruszających się w obrębie speed/thrash metalu. Działają od 2015 roku i są nie do zatrzymania. 3 albumy wydali i każdy z nich to istny majstersztyk i mistrzostwo w swojej kategorii. Na najnowszy krążek zatytułowany "sentinels" przyszło nam czekać 3 lata, ale warto było. Ten albumy ma wszystko co powinien mięć tego typu album, a nawet i więcej. Vulture znów to zrobił i nagrał kolejny bezbłędny album w swojej historii. Szok i niedowierzanie.

Zresztą na pierwszy rzut oka widać, że szykuje się nam killer i prawdziwa jazda bez trzymanki. Tak też jest. Okładka ma to coś i do tego nawiązuje do lat 80. Band kocha nawiązywać do tamtego okresu i muzyka to też potwierdza.  W tym zespole sporą robotę robi wokalista L. Steeler który brzmi momentami jak King Diamond, albo też Mille Petrozza z pierwszych płyt. Wokalista Vulture ma ciekawą barwę i technikę śpiewania. Dzięki niemu od razu czuć ten klimat lat 80.  Duet gitarowy Castevet/Outlaw serwuje nam mieszankę heavy/speed metalu i thrash metalu. Jest agresja, szybkość, ale też masa ciekawych i wciągających melodii. Nie brakuje też old schoolowych solówek, pojedynków na partie sole i dużo dobrego się dzieje. Każdy utwór to prawdziwa uczta i podróż w czasie do lat 80.  A to gdzieś coś z Exciter, a to coś z Accept, a to coś z Judas Priest, a to jakieś echa Anthrax. Ogólnie jest sentymentalnie, ale nie ma mowy o kopiowaniu. Band czerpie inspiracje i robi swoje. Jak to brzmi, to nawet słowa tego nie potrafią oddać. Trzeba odpalić krążek w swoim odtwarzaczu, wtedy poczujecie moc tej płyty.

Co nas czeka po odpaleniu płyty? 40 minut prawdziwej jazdy bez trzymanki. Pierwsze uderzenie to "Screams for the abbatoir", gdzie band przemyca heavy/speed metalowe łojenie i klimat lat 80. Jest w tym coś jednak więcej. Mocny riff, praca gitarzystów, wysokie rejestry wokalisty, to wszystkie jest jakby zrodzone w latach 80. Takie to szczere, takie to autentyczne. Co za moc. Piękne wejście perkusji i mamy "Unhallowed & Forgotten", choć tutaj jest jakby nieco lżej, bardziej radośnie, bardziej melodyjnie, a nawet jakieś petenty iron maiden tu upchano. Cudo! Ileż atrakcyjnych melodii wykreowano na potrzeby "Realm of The impaler". Riff brzmi znajomo, ale czy to jakaś ujma? Każdy dźwięk jest przemyślany i robi furorę. Tu nikt nie popełnia błędów i to jest piękne. Wejście w "draw your blades" zalatuje Anthrax, choć tutaj band szokuje bo idzie w stronę bardziej heavy metalu. Wokalista bawi się w Kinga Diamonda, a cała reszta gra bardziej stonowanie i troszkę może i topornie. Echa nwobhm słychać, ale też i stary Accept. Majstersztyk. Moje serce szybko skradł pomysłowy i tak świeżo brzmiący "Where there's a whip", gdzie postawiono na liczne przejścia, zmiany temp i zawirowania. No i ten prosty, taki może punkowy refren. Świetna rzecz, która na długo zostanie w moim sercu!Bardziej thrash metalowo jest w rozpędzonym "Death Row" i band pokazuje pazur. Klasycznie brzmi "Gargoyles" i ten riff przeszywa od pierwszych minut. Jest mrocznie i znów tak posępnie. Trochę Mercyful Fate, trochę Iron maiden z czasów Poverslave, trochę Accept i trochę Hellowen z czasów "Walls of Jericho" i znów mamy cudo. Popisy gitarowe na tej płycie to złoto i definicja heavy metalu. Więcej thrash metalu mamy znów w agresywnym "Oathbreaker", a na finał "Sentinels" i nie mogło zabraknąć elementów judas priest. Tym razem znów jest bardziej heavy metalowo, bardziej klasycznie.

Podsumowanie? Czy trzeba? Bezbłędny album, które definiuje o co chodzi w tej muzyce. Wyrazisty i charyzmatyczny wokalista, klimat lat 80, old scholowe partie gitarzystów, piękne solówki, killer za killer. To wszystko składa się na to, że ta płyta jest jedną z najlepszych płyt roku 2024. Vulture pozytywnie zaskoczył. Każdy fan heavy metalu, speed metalu i thrash metalu musi posłuchać tej płyty. To jest wasze zadanie domowe do odrobienia!

Ocena: 10/10

TYR - Battle Ballads (2024)


 Na "Hel" duńskiej formacji Tyr fanom przyszło czekać 6 lat, a na najnowszy krążek zatytułowany "Battle ballads" troszkę krócej, bo 5 lat. Płyta miała swoją premierę 12 kwietnia nakładem wytwórni Metal Blade Records. Poziom i jakość "Hel" została zachowana i znów udało się nagrać bardzo przemyślany, dojrzały materiał, który porywa słuchacza i dostarcza wysokiej klasy rozrywkę. Tyr w znakomitej formie i warto było czekać tyle czasu na nową dawkę ich muzyki, która łączy elementy heavy/power metalu, folk metalu, czy melodyjnego death metalu.

Słuchając ich płyty można doszukać się jakiś tam wpływów Falconer, Orden Ogan, Ensiferum czy Suidakra. Znakomicie potrafią łączyć różne patenty, a przy tym dobrze balansować miedzy melodyjnością, a agresją. Wszystko jest spójne i dobrze dopasowane. Nie powinno to też dziwić, w końcu Tyr działa od 1998r. Warto dodać, że w 2021r do zespołu dołączył gitarzysta Hans hammer, który dobrze wpasował się do grupy i wniósł trochę świeżości. Tyr na nowym albumie serwuje nam 41 minut muzyki dojrzałej, dynamicznej, klimatycznej, a przede wszystkim bardzo przebojowej.

Można zachwycać się otwierającym "hammered", który zachwyca przebojową konstrukcją i pomysłowym riffem.  Dalej mamy "Unwandered Ways" w którym nie brakuje folkowych zacięć i słychać gdzieś tam echa Falconer czy Orden Ogan. Bardzo melodyjny i chwytliwy kawałek, który pokazuje że band mocno stawia na przebojowy aspekt. Kto kocha rozmach, epickość, czy tam symfoniczne ozdobniki ten powinien pokochać "Dragons Never Die". Jest tutaj też nutka progresywności. "Row" trochę mroczniejszy, troszkę marszowy, ale wysoki poziom został zachowany. Pewne echa power metalu słychać w "Hangman" czy "Axes". Pozwolę sobie też wyróżnić niezwykle melodyjny i łatwo wpadający w ucho "Battle Ballads", który w pełni oddaje styl całej płyty. Kolejny killer na płycie, który potwierdza że Tyr jest w bardzo dobrej formie. Do tego lider Heri Joensen znów pokazuje, że bez niego nie byłoby Tyr. Jego wokal nadaje całości klimatu i tego odpowiedniego charakteru.

Duńska formacja jest już rozpoznawalna i ma na swoim wiele udanych płyt, a najnowszy "Battle Ballads" też można ustawić obok najlepszych płyt Tyr. Niezwykle melodyjna i dynamiczna płyta, która jest kopalnią hitów. Kto nie zna zespołu, to niech sięga i nadrabia zaległości. "Battle Ballads" nadaje się idealnie na pierwszy kontakt z twórczością Tyr. Polecam!

Ocena: 8.5/10